Stajemy się coraz bardziej wygodni – co do tego nie ma wątpliwości. Rezygnujemy z czytania między wierszami, a kiedy poszukujemy informacji to zazwyczaj jedynie ich najbardziej skondensowaną dawkę. Technologia i oferowane przez nią uciechy są zwyczajnie nie do zbadania, a już na pewno nie w dogłębnym stopniu, dlatego też jasne jest, że kiedy mamy w garści dwadzieścia złotych i chcemy wybrać się na porządny film – wysyłamy zapytanie do wszechwiedzącego Internetu i już po kilkudziesięciu sekundach wiemy, co jest warte naszej uwagi. A przynajmniej co społeczeństwo nominuje do takiego miana.
Jako osoba aspirująca do określenia „ścisłowca”, a już na pewno ktoś, kto ostatnie kilka szkolnych lat (które wciąż trwają) spędził w otoczeniu liczb, wykształciło się we mnie pewne zero-jedynkowe postrzeganie pokus, którymi kusi nas komputer. W niepamiętnych czasach, kiedy to pierwszego Quake’a czy Gorky 17 pokazywało mi rodzeństwo, nie byłem świadomy tego, że te – w moim mniemaniu – dzieła, mogą być krytykowane, że ktoś ma na ich temat inne zdanie niż zaślepiony namiastką cyfrowej zabawy bajtel. Dopóki nie zacząłem regularnie kupować swoich pierwszych magazynów dla graczy, nie zdawałem sobie sprawy, że większość produkcji ma przyporządkowane liczby wydawane przez dziennikarzy, stanowiące podsumowanie ich wypowiedzi. Recenzje, będące przecież istotą tego typu gazet, są niemal od zawsze sprowadzane do finalnej wartości liczbowej, która ma nam powiedzieć, co autor starał się przekazać w swoich setkach słów. Nie jest to jedynie wersja dla leniwych, którzy nie mają ochoty brnąć przez akapity tekstu, lecz jednocześnie pełni ona funkcję „stempla jakości”, formalnie potwierdzającego czy twór jest warty zainteresowania, czy może nie.
W ostatnich latach syndrom uzależnienia od skali oceniania stał się nadmiernie widoczny – poddajemy wydawaniu not niemal wszystko, co zawiera jakąś wartość rozrywkową: od gier, przez filmy, seriale, książki czy nawet (!) alkohol. Jak Zbigniew Wodecki w „Tańcu z Gwiazdami” chwytami za tabliczkę z numerkiem kiedy tylko czujemy taką ochotę. Czy Wy też zaczęliście zauważać, że staliśmy się uwięzieni między liczbami, które zostały stworzone po to, aby szacować, a wciąż dają nam jedynie mglisty obraz o rzeczywistej wartości medium, jakim się zainteresowaliśmy? Jasne, skupione głosy krytyków i internautów z całego świata prawdopodobnie mają rację, kiedy pada jednogłośny werdykt: Kac Wawa to wybitnie nieudany film albo Mass Effect 2 jest wspaniałą grą. Wciąż nie można wykluczyć, że znajdą się osoby, które się z tymi tezami nie zgodzą, ale będzie to zdecydowana mniejszość wobec tych nie mogących przestać piać z zachwytu czy obrzucać błotem. Gorzej jednak, kiedy oddalimy się od obydwu biegunów i trafimy na produkcje bardziej niszowe, wymagające, pełne drobnych błędów (często podyktowanych marnymi warunkami finansowymi), wpływających na odbiór publiki, lecz jednocześnie potrafiące zachwycić. Zdarza się nam też ustalać progi zadowolenia użytkowników sieci, które gra musi przekroczyć, aby zdobyć naszą uwagę i czasem nawet drobne, negatywne odchylenia od owego pułapu nie są przez nas tolerowane.
Jest to działanie dosyć logiczne, bo mając ograniczony budżet chcemy spożytkować go tak, aby doświadczyć jak najwięcej jak najlepszego, ale skąd mamy pewność, że przyjemność przyniesie nam wyrób doceniany przez wszystkich innych? Co jeśli, akurat w tym wypadku, nie będziemy się z nimi zgadzać? Prawdopodobnie nie wydarzy się nic wielkiego, stracimy kilkadziesiąt złotych, ale gdy następnym razem będziemy potrzebować głosu Internetu - po „http://” wklepiemy Filmweb czy inny Metacritic i wszystko potoczy się bez zmian. W utopijnej rzeczywistości, w której każdy ma czas na to, aby zapoznawać się z dokładnymi opisami gier czy filmów i pieniądze, aby dać szansę produktom wątpliwym, nie czulibyśmy potrzeby poparcia swojego wyboru wartością liczbową. Moglibyśmy eksperymentować, a każdy zachwycałby się tym, co rzeczywiście robi na nim wrażenie, a nie tym, co jest popularne i doceniane przez ogół. Bo co ten ogół może o nas wiedziec?
W moich najświeższych przypadkach wymieniona wyżej opiniotwórcza grupa osób „zmusiła mnie” do kupna choćby Bioshocka Infinite, będacego dla mnie jednym z największych bodźców zmuszających do zmiany myślenia o wszechwiedzącej rzeszy mądrali na Metacritic. W jaki sposób widok „94%” miał mi powiedzieć o tym, że będę się zmagał z tytułem wzbudzającym we mnie nudę, którego ambitne, artystyczne założenia zderzyły się z tym, że twórcy zamiast powieści czy filmu, wybrali jednak inną formę opowiedzenia historii – grę. A w grach, z tego co mi wiadomo, toczy się rozgrywka, tak bardzo kulejąca w najnowszym dziele Irrational Games. Nie jestem jednak takim ignorantem, by na widok ludzi wygłaszających swoją opinię, zatykać uszy i zagłuszać ich swoim „lalala” lub odwracać wzrok – byłem na wpół świadomy wad, z jakimi mogło mi się przyjść pojedynkować, ale punktacja przekonywała mnie dalece bardziej.
Bliżej mi więc do hipokryty aniżeli idealisty, bo spłodzone do tej pory tysiące znaków nie są efektem obserwacji, lecz autopsji – macie do czynienia z kimś, kto uzależnił się od ocen. Po zniesieniu embarga, pierwsze co robię to sprawdzam, jak wypadają w oczach dziennikarzy z różnych światowych pism, interesujące mnie produkcje. Na tej podstawie upewniam się, czy ustalone wcześniej oczekiwania w jakimś stopniu się pokrywają i czy powinienem doświadczyć tego wszystkiego na własnej skórze. Jestem świadomy, że nie jestem w tym sam i będę dążył do tego, aby uwolnić się spod cyfrowego jarzma i wydostać swój sposób budowania oczekiwań z metaforycznej, umysłowej klatki. Nie dopuszczajcie, abyście na pytanie „jak podobał Ci się Wilk z Wall Street?” odpowiadali „a takie 7/10”. Toczymy ze sobą rozmowy, a nie rachunki. Apeluję do Was, abyście w miarę możliwości spróbowali poszerzyć swój sposób odbioru cudów elektronicznej ery, bo pogoń za minimalizacją wysiłków w jakiejkolwiek dziedzinie może nam się odbić czkawką.