Robert Kirkman aktywnie uczestniczy w tworzeniu serialu na podstawie swojego komiksowego dzieła, jednak najciekawsze w tym wszystkim jest jego podejście. Kirkman uważa, że przecież komiks zaczął pisać już grubo ponad 10 lat temu, a w pierwszych latach kreowania historii szeryfa Grimesa podjął kilka fabularnych decyzji, z których nie jest do końca zadowolony i gdyby mógł, zrobiłby to inaczej. No cóż, wielu twórców powinno wziąć przykład z Kirkmana, bo on właśnie dostał okazję, w postaci serialu, na zrobienie paru rzeczy inaczej i korzysta z niej w najlepsze. Oto moja lista pięciu rzeczy, które serial zrobił lepiej niż komiks.
Ostrzegam oczywiście, że tekst będzie bogaty w spoilery z serialu, oraz z równoległych z serialem wydarzeń z komiksu. Nie będzie za to zdradzania tych momentów z komiksu, które w serialu mają dopiero nadejść, tak więc osoby, które śledzą serial ale nie są zainteresowane pierwowzorem, nie mają się o co martwić.
ŁOWCY
Zacznę od najświeższego mięsa, czyli od zakończenia czwartego sezonu. Od razu powiem, że jest to punkt bardziej teoretyczny, bo rozwiązanie wątku zobaczymy dopiero w piątym sezonie, ale różnice są już na tyle widoczne, że warto je omówić. Łowcy, bo tak nazwani zostali kanibale, którzy więżą grupę Ricka w celu spałaszowania, w serialu przedstawieni są niemal zupełnie inaczej niż w pierwowzorze. O ile ich przywódca – Gareth – jest, jak na razie, praktycznie przelany z komiksu, jedynie ze zmienionym imieniem, to zarówno ich sposób działania jak i miejsce pobytu odbiegają znacznie od tego, co mogliśmy zobaczyć na papierze.
Jak to wyglądało w oryginale? Łowcy siedzieli w opuszczonym domu i krążyli po okolicy poszukując zagubionych ludzi. Odnosiło się wrażenie, że nie mają tak naprawdę żadnego sensownego planu, ani pojęcia co robią. Uzależniali się kompletnie od zrządzenie losu - a nuż trafi się kolejny podróżny do zjedzenia. Dlatego o wiele lepszy wydaje mi się plan założenia porządnej, bezpiecznej miejscówki, nad którą mają idealną kontrolę i zwabiania do niej ludzi w każdy możliwy sposób. Oczywiście, większość widzów od razu przejrzała Terminusa, ale możemy to wybaczyć zdesperowanym bohaterom próbującym przetrwać.
DŁOŃ RICKA
O co chodzi? Otóż w komiksie Rick żegna się ze swoją dłonią podczas pierwszego spotkania z Gubernatorem. Autor komiksu wielokrotnie potem wspominał, ile problemów przysporzyło mu to posunięcie. Pisał konkretne sceny, takie jak Rick otwierający puszkę za pomocą otwieracza do konserw, a potem przypominał sobie, że przecież do tego potrzeba obu rąk. Musiał więc regularnie poprawiać swoje teksty, aby uniknąć podobnych sytuacji, ale i tak nie obyło się bez kilku wpadek, zarówno po stronie scenariusza jak i rysunku. Cieszy więc, że nie było tego wydarzenia w serialu, a Rick nadal może w stu procentach uczestniczyć w scenach akcji, bo w końcu to też ważna część historii.
SHANE I GUBERNATOR
O wiele bardziej podoba mi się sposób, w jaki poprowadzono obie te postacie w serialu. Shane to najlepszy przyjaciel Ricka sprzed apokalipsy, jego wątek miał spory potencjał, jednak został w komiksie całkowicie zmarnowany. Serialowy Shane trzyma się z grupą dłużej niż w komiksie, bo jest obecny przy wszystkich wydarzeniach na farmie. To właśnie decyzja o przedłużeniu życia tej postaci o jeszcze jeden sezon, pozwoliła na przedstawienie jej wątku w sposób o wiele bardziej wiarygodny. W serialu wyraźnie widzimy jak stopniowo zmienia się psychika Shane’a, jak pojawienie się Ricka burzy jego mały świat przywództwa nad grupą i jak sytuacja zaczyna go przerastać, doprowadzając w końcu do zamachu na życie swojego przyjaciela. Jak to wyglądało w komiksie? Rick wrócił, a Shane po jakimś czasie zaczął krzyczeć i próbował go zabić. To wszystko co oglądaliśmy przez dwa sezony w serialu, zostaje przez niego po prostu wykrzyczane w ostatniej chwili, zanim zostaje ostatecznie zastrzelony. O ile drugi sezon jest chyba powszechnie uważany za najsłabszy, a na pewno za najnudniejszy, wątek Shane’a jest dla mnie najjaśniejszym jego punktem.
Jeśli chodzi o Gubernatora, mamy do czynienia tak naprawdę z dwiema różnymi postaciami, ale nie będę wypisywał wszystkich różnic, bo nie ma to aż takiego znaczenia. Najważniejszy jest, jak w przypadku Shane’a, czas poświęcony na rozwój postaci. W komiksie Gubernator jest totalnym sadystą od samego początku. Wszystko, co mogło pójść nie tak jak trzeba z jego psychiką, poszło. Dziw bierze, że ktoś taki jak on w ogóle zdołał utrzymać jakąkolwiek społeczność w ryzach i nieświadomości co do swej prawdziwej natury. Także opowiadająca o nim książka „Narodziny Gubernatora” nie odpowiada na to pytanie. Przez większość czasu jest w niej tchórzliwym słabeuszem, a po dotarciu do Woodbury staje się, ni stąd ni zowąd, krwiożerczym zabijaką, którego widzimy w komiksie.
Dlatego podoba mi się jak został stonowany w serialu. Jasne, jest zły i zabija ludzi, ale nie zachowuje się od początku jak psychopata. Jest charyzmatyczny i utrzymuje pozory, na pierwszy rzut oka wydaje się miłym człowiekiem. Sprawa nie wygląda już tutaj czarno-biało, prawdziwe szaleństwo dotyka go dopiero, kiedy Michonne dobija jego zzombifikowaną córkę (z której śmiercią po prostu nie mógł się pogodzić a nie, tak jak w komiksie, kierował ku niej jakieś zakrawające o nekrofilię upodobania. Penny nie była tam zresztą jego córką). Dodatkowym smaczkiem jest oparcie jednego z odcinków na fragmencie ze wspomnianej książki. Nie mówię że łotr, który jest do szpiku kości zły, to wada, po prostu skłaniam się ku bardziej wielowymiarowej i rozwiniętej wersji.
DARYL I MERLE
Czas na trochę fanbojstwa. Bracia Dixon w komiksie nie występują, zostali stworzeni specjalnie na potrzeby serialu i specjalnie pod odgrywających ich aktorów. Nie trzeba chyba nikomu przypominać, jaką rzeszę fanów zaskarbili sobie ci panowie. Serial straciłby wiele, gdyby nie było ich w tej historii. Momenty, w których Daryl wymiata z kuszą są zdecydowanie jednymi z najlepszych i bardzo brakowało mi takiego elementu w komiksie. Merle za to rozluźniał atmosferę swoimi tekstami i podejściem. Szkoda więc, że ten drugi nie otrzymał aż tak wiele czasu na ekranie, ale korzystał z każdej okazji w stu procentach i zapewnił tym sobie tłumy miłośników. Kirkman wyraźnie zaznaczył że nie zamierza żadnego z braci Dixon umieścić w komiksie, chociaż widać, że jedna z późniejszych postaci jest Darylem niewątpliwie zainspirowana.
TWÓRCY EKSPERYMENTUJĄ
Największym dla mnie mimo wszystko plusem serialu jest fakt, że twórcy nie boją się podejmować ryzyka. Eksperymentują, czasem rozwijają wątek, który w komiksie potrwał tylko chwilę, czasem poprawiają jego błędy. Nie próbują na siłę trzymać się materiału źródłowego, dzięki czemu ludzie, którzy znają pierwowzór na wylot, także mogą zostać czymś zaskoczeni i nie muszą prowadzić debat w stylu „książka była lepsza”, bo serial nie chce upodabniać się do oryginału - jest po prostu inny. Wciąż trzyma się przy tym jego najważniejszych założeń i zachowuje jego ducha. Wiem, że można równie dobrze wymieniać te wszystkie rzeczy, które ekranizacja popsuła, jak postaci Carol czy Andrei, ale ja wolę skupić się na pozytywach. Serialowe „The Walking Dead” pozwala nam cieszyć się inną interpretacją komiksowej historii i oglądaniem znanych wydarzeń z odmiennej perspektywy i to jest dla mnie najlepszą jego cechą.
To zestawienie jest oczywiście całkowicie moją subiektywną opinią, zarówno komiks jak i serial mają swoje słabe i mocne strony, jednak historie obu wersji śledzę z równą przyjemnością i zaciekawieniem.