Uwaga, niniejszy tekst został wyciągnięty z archiwum, stąd określenia typu "obecna generacja" dotyczą oczywiście generacji siódmej. O awaryjności Xbox One i PlayStation 4 nie wiemy aktualnie zbyt wiele, więc miejmy nadzieję, że problem wadliwych lutów już im nie grozi.
Wielu z nas, zapalonych graczy jest także kolekcjonerami sprzętu. Z dumą przechadzamy się po pokoju, przecierając kurze, układając na półce różnych kombinacjach pudełka z grami, pilnując, by nasze cenna kolekcja zachowana była w idealnym stanie, odkurzamy konsole, kupujemy specjalne szmatki, sprężone powietrze itd. Wszystko po to, by z łezką w oku podłączyć do telewizora ciągle działającego NESa lub choćby poczciwego szaraczka PSXa. Jeśli jednak planujecie, że w skład Waszej kolekcji na zawsze będą mogły wchodzić raz zakupione i działające konsole obecnej generacji, to możecie się za kilka lat bardzo rozczarować.
Nie trzeba być konsolowym kolekcjonerem, by zorientować się, że po kilku latach użytkowania z Xboxem 360 i PS3 zaczyna być coś nie tak. Jeśli kupiliście, któryś z tych systemów niedługo po jego premierze to najprawdopodobniej już dawno mieliście okazję przekonać się na własnej skórze, co oznacza skrót YLOD lub RROD, a jeśli nie to z dnia na dzień użytkowania Waszych cennych zabawek staje się to coraz bardziej prawdopodobne. Wielu graczy wyrażało już niejednokrotnie swoje frustracje w Internecie, wspólnie zastanawiając się: „co do cholery myślą sobie producenci wypuszczając na rynek taki bubel”. Tymczasem wina nie do końca leży po stronie Microsoftu i Sony, a wypuszczanie coraz to nowszych modeli konsol, z ulepszonym chłodzeniem i mniejszym poborem mocy pokazuje, że starają się oni jakoś rozwiązać problem. Microsoft pokusił się nawet o zapewnienie trzech lat gwarancji na problem sygnalizowany RROD, lub jak kto woli Czerwonym Okręgiem Śmierci. W takim razie, co powoduje, że nasze ukochane sprzęty, o które tak bardzo dbamy, odkurzamy i pilnujemy by nigdy nie zaznały bliskiego spotkania z podłogą, potrafią nagle pokazać nam środkowy palec w postaci żółtego lub czerwonego światełka?
Ponieważ trzy czerwone w przypadku Xa, lub odpowiednio żółta dioda oznacza, że po prostu wystąpił błąd, a przyczyny mogą być różne na potrzeby tego artykułu przyjmę, że chodzi mi o błąd wywołany uszkodzeniami na płycie głównej. Skąd się takowe biorą i jak wyglądają, pytacie? Pomijając sytuacje gdy ktoś używa swojej konsoli jako podnóżek, lub po prostu lubi sobie czasem nią porzucać po mieszkaniu, można się pokusić o dziwnie brzmiące stwierdzenie, że tego typu uszkodzenia biorą się znikąd. Konsola przestaje funkcjonować, gdy połączenia pomiędzy niektórymi komponentami na płycie głównej zostają przerwane lub przestają po prostu dobrze funkcjonować. Ot tak jakby nagle komuś z nas zechciało się wyciągnąć kartę graficzną z komputera, a potem by się dziwił, że po jego uruchomieniu nic się nie wyświetla na ekranie. Przyczyną najczęściej jest wystąpienie tzw. zimnych lutów, czyli sytuacji, gdy pod wpływem zmiany temperatur pękają lutowane połączenia na płycie głównej. Metod na naprawienie takiej usterki jest kilka, najbardziej inwazyjną i zalecaną do użycia tylko w ostateczności oraz kiedy nie boimy się totalnie zepsuć swojej konsoli, jest wyjęcie z niej płyty głównej i wypieczenie w piekarniku- nie żartuję. Popękane połączenia pod wpływem temperatury stapiają się ponownie, ale jest to rozwiązanie dosyć krótkotrwałe. Alternatywą dla piekarnika może być też wykorzystanie opalarki, ale cała czynność sprowadza się do tego samego. To właśnie ten typ „naprawy” sprzętu jest dość często proponowany w serwisach przez różnorakich „ekspertów” od stawiania konsol na nogi. Najdroższą i w praktyce najskuteczniejszą metodą na wydłużenie życia konsoli, jest jednak skorzystanie z tzw. reballingu, czyli ręcznego przetopienia i uzupełnienia wszystkich lutów na układach urządzenia.
Niestety w ten sposób naprawiona płyta główna po kilku miesiącach może znów odmówić posłuszeństwa, bo nadal nastawiona jest na zmiany temperatur. Sytuacja wydaje się być beznadziejna, a na forach internetowych w przypadku zepsucia np. PS3, które raz już było w naprawie, a problem wystąpi po wygaśnięciu gwarancji najczęściej spotykaną radą jest po prostu zaproponowanie by poszkodowany sprzedał uszkodzony system na części i zaczął zbierać fundusze na nowy. Zastanawiacie się, kto jest odpowiedzialny za to, że sprzęty sprzedawane za ponad tysiąc złotych, czyli jedną trzecią wyliczonej średniej krajowej w Polsce, psują się z powodu tak poważnej wady konstrukcyjnej? Odpowiedź jest prosta, choć dla niektórych bywa dosyć zaskakująca – winni są maniakalni obrońcy środowiska, którzy doprowadzili do wprowadzenia nakazu używania tzw. lutów bezołowiowych. Przepis wszedł w życie w 2006 roku, co oznacza, że tego typu technologia produkcji stosowana jest na masową skalę dopiero od czterech lat. Jak nietrudno się domyślić, producenci z początku byli słabo przygotowani, do projektowania urządzeń, które mogłyby być jednocześnie bezawaryjne i posiadać planowaną funkcjonalność. Dodatkowo, ciężko jest przy korzystaniu z nowej technologii produkcji sprzętu elektronicznego przeprowadzić testy każdego egzemplarza w taki sposób, by mieć względną pewność, że ryzyko wystąpienia problemu jest bardzo niskie. Boleśnie przekonał się o tym Microsoft, gdy po pewnym czasie od premiery konsoli masowo zaczęły się pojawiać przypadki RROD. Od tego czasu zaczęła się walka giganta z Redmond z problemem nagrzewania się konsoli, który to starano się zminimalizować w kolejnych wersjach urządzenia. Ze względu na obowiązujące przepisy, zamiast po prostu zmienić stosowane luty na sprawdzone przez wieloletnie stosowanie i mocniejsze, czyli ołowiowe, firma musiała uciekać się do zmiany technologii procesora, by generował mniej ciepła. Nie trudno się domyślić, które rozwiązanie jest dla producenta kosztowniejsze.
Nie zrozumcie mnie źle, jestem zwolennikiem ochrony środowiska naturalnego. Doprowadza mnie to do szału, gdy widzę karków jadących leśną drogą BMW i wyrzucających przez okno puszki. Nie lubię śmiecenia na ulicach, wyrzucania wypalonych papierosów gdzie popadnie etc. Niemniej jestem osobą, która bardzo ceni sobie umiar i zdrowy rozsądek, dlatego też tak samo jak za kretynizm uważam włażenie za swoim psem w gęstą trawę, celem zebrania do torebki świeżo pozostawionych przez niego „twardych dowodów”, jak to nakazują miejskie przepisy, uważam również wymóg używania lutów typu lead-free. Nie twierdzę oczywiście, że tego typu przepisy z zasady są złe, bo regulacje dotyczące recyclingu urządzeń elektronicznych wywalczone właśnie przez „Zielonych” to jeden z bardzo dobrych pomysłów, który służy już Matce Ziemi od wielu lat. Szkodliwość stosowania w elektronice spoiw zawierających ołów, nie jest jednak specjalnie duża, jednak przyjęło się mówić, że wszystko, co zawiera ołów jest złe i trzeba z tego rezygnować. Jeden z historycznych legend mówi między innymi, że Imperium Rzymskie upadło między innymi przez liczne choroby wywołane korzystaniem w niektórych miastach z akweduktów opartych na ołowianych rurach.
Problemem lutów lead-free nie jest ich faktycznie brak ołowiu w składzie, tylko kilka innych czynników, które w rezultacie doprowadzają do większego prawdopodobieństwa wyprodukowaniu wadliwego sprzętu. Jednym z nich jest wymóg zastosowania większej temperatury i czasu lutowania. W porzuconej technologii wykorzystującej ołów, czas lutowania wynosił od 5 do 10 sekund i przebiegał w temperaturze 210-220 stopni Celsjusza. Odpowiednio wykonanie takiej samej wielkości spoiwa w technologii bezołowiowej wymaga temperatury rzędu 230-260 stopni Celsjusza, a proces musi trwać od 20 do 40 sekund, czyli cztery razy dłużej. Jak nietrudno się domyślić, z punktu widzenia producenta są to spore straty, bo znacznie wydłuża to czas i koszty produkcji urządzenia. Dla nas, czyli konsumentów oznacza to najczęściej wyższą cenę jaką przyjdzie nam zapłacić za gotowy produkt. Powracając jednak do tematu wadliwych spoiw warto wspomnieć, że niegdyś rozpoznanie ich wymagało jedynie uważnie patrzącego pracownika – poprawnie wykonane luty były błyszczące, a wadliwe cechowały się brakiem odblasku i chropowatą powierzchnią. Korzystając z technologii bezołowiowej otrzymujemy w rezultacie spoiwa, które z natury są matowe i chropowate, więc znacznie trudniej jest wykryć te, które są wadliwe. I to jest główny powód, dlaczego właśnie problemy z lutami dotykają płyt głównych naszych konsol.
Czy my gracze, możemy mieć przynajmniej świadomość, że posiadając drogi sprzęt lubiący się równie często psuć jak produkty marki Tesco, jesteśmy swoistymi męczennikami w walce o ochronę Matki Ziemi? Niestety rzeczywistość jest nieco inna, bo jak wiadomo podczas procesu produkcyjnego nie ma czasu na kombinowanie jak ponownie wykorzystać odrzucane z powodu nieprzejścia testów komponenty, tylko bardziej opłaca się po prostu je wyrzucić. Takie są brutalne prawa zarządzania jakością i produkcją, nad którymi siedziało już wiele znakomitych umysłów, więc nie ma co liczyć, że zostaną w niedługim czasie zastąpione lepszymi. My sami również przyczyniamy się do zanieczyszczania środowiska, bo jeśli nasza konsola po kilku naprawach nadal lubi do nas zamrugać czerwonym oczkiem i w rezultacie decydujemy się np. wykręcić z niej napęd DVD a całą resztę wywalić do śmietnika, nie trzeba być ekspertem by się domyślić, że gdyby ów sprzęt działał poprawnie to byśmy tego nie zrobili. Swoją drogą to smutne, że odpakowując sprzęt, którego psucie się jest niejako efektem walki „Zielonych” o dobro naszej planety, muszę się przekopać przez dziesiątki plastikowych oznaczonych torebeczek i tony makulatury. Oczywiście obie te rzeczy nie są widzimisie producenta, tylko takie są narzucone normy, między innymi dotyczące oznaczeń powiązanych z recyclingiem urządzenia. Ale oczywiście jedno i drugie jest w stu procentach biodegradowalne i po wyrzuceniu nie będą szkodzić środowisku, zawsze możemy sobie taką folijkę położyć na kanapce i zagryźć instrukcją, prawda?
Organizacjom walczącym o ekologiczny przemysł ciągle jest mało, w końcu taka jest ich natura i rola. Dlatego też Greenpeace co roku publikuje ranking ich zdaniem najbardziej przyjaznych środowisku producentów elektroniki. Tendencja jest taka, że rok w rok na ostatnim miejscu plasuje się Nintendo, którego konsole dziwnym trafem od zarania dziejów były zawsze najmniej awaryjne. Oczywiście dwadzieścia lat temu konsole były „odrobinkę” bardziej proste w konstrukcji, a jak wiadomo im coś prostsze tym trudniej to zepsuć, niemniej nadal imponujące jest to, że wielu z nas może się poszczycić posiadaniem działającego NESa lub SNESa, a ja sam po dziś dzień lubię sobie czasem odpalić grubego monochromatycznego Game Boya z 1989 roku. Jeśli dodać do tego fakt, że Wii jest najmniej awaryjną konsolą stacjonarną obecnej generacji, ekipa od hydraulika Mariana ponownie zasłużyła u mnie na zimnego miodowego Ciechana. Interesujący jest fakt, że tuż za Nintendo w rankingu Greenpeace plasuje się Microsoft, którego konsole były jednocześnie do niedawna uznawane za najbardziej awaryjne. Warto jednak pamiętać, że X360 miał potężną moc obliczeniową dniu swojej premiery a zastosowane w nim technologie były nowe, co po prostu zemściło się na gigancie z Redmond, gdy zaczęły pojawiać się usterki. Jednocześnie firma ta, jako iż pochodzi ze Stanów Zjednoczonych prowadzi po prostu inną politykę prowadzenia korporacji niż Japończycy, zapewne także pod kątem kontroli jakości. Sukces X360 w USA i Europie jest bardzo duży, więc skoro konsumenci są zadowoleni, to jest to najważniejsze. Kraj Kwitnącej Wiśni to trochę inna bajka, bo tam olbrzymią wagę przywiązuje się do bezwzględnej bezawaryjności wyprodukowanych urządzeń – inna kultura i nie ma powodów by doszukiwać się w polityce Nintendo i Sony ukrytych znaczeń.
Zbliżając się do końcu tego felietonu chciałbym napisać coś pozytywnego, jednak nic takiego nie potrafi mi niestety przyjść do głowy. Nietrudno zauważyć, że producenci gier nastawieni są ostatnio na maksymalny zysk, co przekłada się na wydawanie gier krótkich, lecz dużo częściej niż robiło się to dawniej, w międzyczasie bombardując graczy kolejnymi DLC. Obawiam się, że podobny sposób myślenia może zacząć się udzielać producentom sprzętu. Inaczej mówiąc, nie mają oni żadnego interesu w tym, by obecnie produkowane przez nich konsole były sprawne w momencie, gdy zaprezentują światu kolejną generację swoich systemów. Zawsze przecież można zbić dodatkowe pieniądze wydając starsze gry w wersjach „Ultra Turbo HD 3D”, lub po prostu wprowadzając je do ponownie do sprzedaży za pośrednictwem dystrybucji cyfrowej. Z drugiej strony, patrząc na przykładzie PS2 widać, że czasem działa to na odwrót; Sony nie chce wprowadzić w PS3 wstecznej kompatybilności, bo ich poprzednia konsola cały czas przyzwoicie się sprzedaje. Nie jestem jednak do końca przekonany, czy podobne postępowanie będzie się opłacało w przypadku Xboxa 360 i Playstation 3. Mam jednak dziwne przeczucie, że za parę ładnych lat, gdy standardem będzie X720 i PS3 i wszyscy będą nosić śmieszne okularki 3D, ja będę mógł odpalić swoje nadal działając poczciwe Wii i zagrać w Super Mario Galaxy.