Ogromne roboty sterowane przez ludzi, którzy walczą z wielkimi potworami chcącymi wyeliminować ludzkość na ziemi... Komu nie skojarzyło się to z pewnym popularnym serialem dla dzieci?
Guillermo del Toro to znany i lubiany twórca filmów przepełnionych efektami specjalnymi. To on wyreżyserował "Hellboya" i to on współpracuje z Peterem Jacksonem przy nowych "Hobbitach". Osobiście jednak najbardziej szanuje go za jego genialny film z 2006 roku "Labirynt fauna". W sumie jest to najbardziej doceniona produkcja meksykańskiego twórcy, która zgarnęła aż trzy Oscary. Mroczna i okrutna historia, która zapada w pamięć i skłania do refleksji. Szkoda, że "Pacific Rim" nie można opisać w podobny sposób.
Efekciarski film Del Toro zaczyna się niegłupim wprowadzeniem w początkowo ciekawą historię. Pod koniec 2012 roku z dna Oceanu Spokojnego zaczynają wyłazić ogromne potwory siejące na swojej drodze spustoszenie. By odeprzeć ich ataki armie na całym świecie pracują nad programem "Jaeger", czyli budowaniem ogromnych robotów. Każdy taki mech musi być sterowany przez dwóch pilotów, którzy razem wysyłani są na misje. Gdy po kilku latach roboty zaczęły zawodzić coraz częściej przynosząc wiele strat, dowódca Stacker Pentecost (Idris Elba) postanawia zebrać najlepszych pilotów by wysłać ich na ostateczną misję: zniszczenia miejsca, z którego wychodzą bestie. Wśród nich jest Raleigh Becket (Charlie Hunnam), który kilka lat wcześniej odszedł z czynnej służby po utracie brata. Dołącza do niego Mako Mori (Rinko Kikuchi), która również ma osobiste powody by rozprawić się z wrogami naszej planety.
Fabuła z minuty na minutę robi się coraz słabsza i nie zaskakuje niczym nowym a widz uderzany jest w twarz oklepanymi schematami. I wyglądałoby to lepiej, gdyby główne role były zagrane z polotem. Tutaj obsada jest po prostu poprawna i niczym nie zachwyca. W pamięć zapada jednak kilku pomniejszych bohaterów, jak Dr Newton Geiszler (Charlie Day) i Gottlieb (Burn Gorman) - dwóch zwariowanych naukowców (sceny z nimi to jedyny aspekt humorystyczny filmu) oraz handlarz Hannibal Chau zagrany przez ulubionego aktora Del Toro, Rona Perlmana.
Zwroty akcji niczym nie zaskakują, a niekiedy nawet irytują. Niektóre momenty walk robotów z potworami naprawdę przypominały te z Power Rangersów:
- To koniec, nie mamy już czym walczyć. Jesteśmy zgubieni!
- Nie, popatrz! Mamy tu jeszcze takie wykokszone ustrojstwo, którym w mgnieniu oka rozwalimy potwora!
Same walki wyglądają przyzwoicie, ale dech w piersiach nie zapierają. Gdyby nie odbywały się one w nocy, to efekt byłby o wiele, wiele lepszy. Wszechogarniający mrok sprawia, że oglądanie nawalania bestii przez mechy po pewnym czasie staje się lekko nużące. Poza tym nie ma się do czego przyczepić. Ot, efekty specjalne jakich ostatnio wiele w filmach akcji. Na plus jednak zasługuje świetna ścieżka dźwiękowa, która jako jedyna wyróżnia się z tej produkcji i z ciekawości osłucham sobie jej gdy będę miał okazję. To tutaj jedyny kawał dobrej roboty.
Koniec końców, Guillermo del Toro zawiódł przy Pacific Rim tworząc produkcję jakich wiele. Film nie wyróżnia się niczym nadzwyczajnym i nie jest też wielką nowością. Jeśli szukacie jakiegoś "odmóżdżacza" na wieczorny seans, poszukajcie czegoś lepszego. Jeśli nie znajdziecie niczego lepszego, to w ostateczności możecie sięgnąć po Pacific Rim. Na sequel, który już jest w produkcji, do kina raczej nie pójdę.
5+/10
Zapraszam do śledzenia mojego profilu na Facebooku.