Rok po premierze filmu "Hobbit: Niezwykła podróż" Peter Jackson ponownie zaprasza nas do kina na kolejną porcję przygód Bilba i trzynastu krasnoludów. "Jedynka" niestety nie spełniła moich, trochę wygórowanych, oczekiwań. A jak było z "dwójką"?
Bilbo, Gandalf Szary oraz Thorin Dębowa Tarcza i jego krasnoludzka kompania kontynuują swoją podróż do Samotnej Góry. Mimo, że ich cel jest już bliżej, to droga dalej nie będzie łatwa. Nie dość, że bohaterowie ciągle ścigani są przez bezlitosnych orków, to na ich drodze pojawiają się kolejni nieprzyjaciele - ludzie i elfy. Jednak prawdziwe zagrożenie kryje się wewnątrz Samotnej Góry. Smok Smaug nie przestaje pilnować swojego skarbu i zabije każdego, kto tylko go dotknie.
Widzowie, którzy nie mieli do czynienia z "jedynką" mogą mieć sporo problemów ze zrozumieniem filmu. Przypomina on trochę wyrwany z kontekstu odcinek serialu, którego nie da się ogarnąć bez znajomości poprzednich epizodów. Nie dość, że zaczyna się od środka, to kończy w najciekawszym momencie. Osobiście nie przepadam za filmami, które nie tworzą zamkniętej całości i wymuszają na widzu oczekiwanie na kolejną część, zwłaszcza w taki sposób w jaki robi to "Pustkowie Smauga". Największym problemem najnowszej produkcji Jacksona jest jednak sama historia, bo na każdym kroku odczuwalne są konsekwencje decyzji o rozbiciu "Hobbita" na trzy filmy. Większość nowych wątków jest po prostu nudna i niepotrzebna. Najgorsza jest zdecydowanie pierwsza połowa filmu, podczas której obserwujemy "wizytę" krasnoludów w elfim królestwie, gdzie raczeni jesteśmy smętnym i irytującym wątkiem miłosnym. Nie zmieniłem również zdania w sprawie Legolasa, który dodany jest tutaj na siłę. Oczywiście fajnie jest ponownie zobaczyć Orlando Blooma wymiatającego łukiem, ale czy faktycznie był on potrzebny?
Druga połowa jest zdecydowanie lepsza, ponieważ na scenę wchodzi długo oczekiwana postać. Mam tu na myśli Smauga we własnej osobie. To właśnie sceny ze smokiem są największą pozytywną stroną filmu. Specjaliści od efektów specjalnych odwalili kawał świetnej roboty, a bestia zachwyca nie tylko pod względem wizualnym, ale i aktorskim. Głosu Smaugowi użyczył Benedict Cumberbatch, który sprawdził się w tej roli znakomicie. Jak dla mnie jest on jedyną gwiazdą "Pustkowia", bo reszta bohaterów, takich jak Gandalf czy Bilbo, zeszli gdzieś na drugi plan.
Od strony wizualnej film oczywiście nie zawodzi, podobnie jak cztery poprzednie produkcje, które osadzone zostały w Śródziemiu. Efekty specjalne są bardzo dopracowane. Jackson w "Pustkowi Smauga" postawił na akcję, dzięki czemu specjaliści od efektów wizualnych mieli bardzo duże pole do popisu i sprostali swojemu zadaniu. Dodatkowo miejsca akcji są zmieniane bardzo często, dzięki czemu możemy podziwiać naprawdę piękne krajobrazy Nowej Zelandii. Troszkę zawiodła mnie ścieżka dźwiękowa, której zabrakło epickości znanej z "Władcy Pierścieni".
Mimo, że "Hobbit: Pustkowie Smauga" jest filmem, który zachwyca pod względem wizualnym, to podobnie jak swój poprzednik, przez zbyt rozciągniętą fabułę nie sprostał moim oczekiwaniom. Przez pierwszą połową jest strasznie nudny i męczący, a ratuje go tylko świetny smok z głosem Benedicta Cumberbatcha. "Hobbit" początkowo miał się składać z dwóch filmów i szkoda, że ta decyzja została zmieniona.
6,5/10
Zapraszam do śledzenia mojego profilu na Facebooku. Ostatnio coraz częściej wrzucam tam krótkie przemyślenia na różne, aktualne tematy i chętnie poznam Wasze opinie.