Luc Besson jako reżyser, Scarlett Johansson w głównej roli, science-fiction pełne akcji - mogłoby się wydawać, że te elementy składowe to przepis na idealny letni blockbuster. Rzeczywistość jest jednak nieco inna.
Zaczyna się naprawdę intrygująco. Główna bohaterka zostaje wrobiona w dostarczenie tajemniczej walizki. Okazuje się, że trafia w ręce tajwańskiej mafii, zaś w środku znajduje się nieznany narkotyk. W dużym skrócie - nasza protagonistka przypadkiem go zażywa, przez co zdolność wykorzystywania jej mózgu gwałtownie rośnie.
I tutaj pojawiają się pierwsze schody - cała akcja promocyjna skupia się na haśle:
"Przeciętny człowiek wykorzystuje 10% mózgu. Ona wykorzysta 100%".
Ludzie nauki już mogą sobie rwać włosy z głowy. Jak powszechnie wiadomo - jest to mit i totalna bzdura zaś wszystkie tezy, które pojawiają się w filmie, zostały obalone wiele lat temu. Najbardziej jednak boli fakt, że Luc Besson okręca wokół tego cały pomysł filmu i tworzy wszystko totalnie na poważnie.
Tak więc, tytułowa Lucy w tempie ekspresowym staje się superbohaterką bijącą na głowę wcielenia Johansson z filmów Marvela. Luc Besson chyba zrobił sobie szybką powtórkę z kina sci-fi, bo znajdziemy tutaj nawiązania do "Terminatora", "Matrixa", "Akiry" czy też nawet do "Odysei Kosmicznej 2001". Całość jest jednak podana w tak sztampowy sposób, że można sobie na tym zęby połamać. Logiki tu za grosz, zaś Besson myli mądrość z inteligencją. Biedna Johansson również męczy się niemiłosiernie by pokazać jak bardzo nic nie czuje, zakrzywiając w charakterystyczny sposób głowę w bok niczym android z filmów klasy B.
Przyjemnym akcentem jest miejsce akcji - duża część fabuły rozgrywa się w tajwańskim Taipei (tak się złożyło, że miałem przyjemność oglądać seans z osobą, która spędziła tam ostatnie pół roku) oraz (to akurat nie jest zaskoczeniem, zważywszy na nazwisko reżysera) na ulicach Paryża. W końcu mamy blockbuster z dynamicznymi ujęciami olbrzymich metropolii niebędących Nowym Jorkiem bądź Los Angeles.
Akcja pędzi na łeb, na szyję i w pewnym momencie nie da się już w żaden sensowny sposób wytłumaczyć kolejnych działań z udziałem zarówno "tych dobrych", jak i "tych złych". Trzeba jednak oddać, że wszelkie pościgi, strzelaniny i walki ogląda się przyjemnie - dobrze dobrana ścieżka dźwiękowa, niezły montaż i naprawdę ładne ujęcia powodują, że całość wygląda przyzwoicie.
"Lucy" przypomina bardzo mocno "Jestem Bogiem" z 2011 roku. To praktycznie ten sam schemat, jednak tam darowano sobie całą pseudonaukową otoczkę, dzięki czemu produkcja miała w sobie luz, któremu bardzo brakuje w filmie Luca Bessona. Szkoda, że nowa produkcja francuskiego twórcy tak bardzo stara się być na poważnie, a jest tak bardzo, w sposób niezamierzony, kiczowata.
Obserwuj mnie na Facebooku i Twiterze