Świetna zachodnia animacja z posmakiem wschodu - The Legend of Korra - Montinek - 9 października 2014

Świetna zachodnia animacja z posmakiem wschodu - The Legend of Korra

Od dłuższego czasu kanały telewizyjne z kreskówkami obniżają loty i naprawdę ciężko dokopać się w stercie śmieci do czegoś ciekawego. Niestety, złote lata Cartoon Network i kariera Fox Kids już za nami, a nasza era to wyglądające kropka w kropkę show z aktorami i obowiązkowym śmiechem z taśmy oraz animacje, które zaczynają naprawdę mnie niepokoić (chociaż takie Adventure Time jest do tego stopnia abstrakcyjne i głupie, że oglądanie sprawia pewną perwersyjną radochę). Na szczęście od czasu do czasu jeden z kanałów da zielone światło dla jakiegoś ambitniejszego projektu – i tutaj na scenę wchodzi The Legend of Korra, który to show odkładałem sobie cały czas na później, żeby po obejrzeniu jednego odcinka z miejsca machnąć dwa sezony i na bieżąco zaliczać trzeci.

W chwili, kiedy to piszę, emitowany jest czwarty sezon, niestety ostatni i zamykający opowieść o tytułowej Korrze. Można go, podobnie jak resztę odcinków, streamować ze strony Nickelodeona. Jak się zdążyliście domyślić, Korra została stworzona pod banderą Nickoledonu, chociaż twórcy show na pewno mają na pieńku z szefowstwem, jako że słupki oglądalności podobno nie powalały. Co jednak począć, kiedy targetem The Legend of Korra jest trochę bardziej dojrzała grupa odbiorców. Taka, której niekoniecznie uśmiecha się czekać, aż odcinek pojawi się w rozkładówce danego kanału, za to zna dużo innych sposobów (niekoniecznie legalnych) na obejrzenie serialu. A trudno oczekiwać, żeby stała widownia Nicka, przyzwyczajona do Spongeboba i pokrewnych, od razu rzuciła się na coś, czemu zdecydowanie bliżej do dobrego anime…

Powoli jednak. Czym w ogóle jest The Legend of Korra? Niektórzy z całą pewnością kojarzą baję o nazwie The Last Airbender, czy też Ostatni Władca Wiatru, chociaż i oficjalnych nazw, i tłumaczeń było więcej. Również spod bandery Nickelodeona (nie mylić z porażką i zwyrodniałą karykaturą, jaką był film z aktorami na jej podstawie). Otóż Korra jest w prostej linii spadkobiercą tego show, rozgrywając się w tym samym uniwersum, tyle że kilkadziesiąt lat później. I, co ważne, ma moim zdaniem lepszą fabułę i jest zdecydowanie doroślejsza od momentami infantylnych przygód Aanga. Głównie dlatego, że główne skrzypce grają postacie podchodzące prawie pod dwudziestkę, a wśród ważnych drugoplanowych większość to dorośli lub starcy – w opozycji do dzieciaków z Ostatniego Władcy Wiatru.

"Team Avatar" w całej okazałości, plus zgorzkniała komendat policji w kadrze.

Żeby trochę wtajemniczyć nieobeznanych z tematem, pozwolę sobie opisać krótko realia. Całość utrzymana jest w klimatach inspirowanych wschodem, w czasach Aanga pod względem zaawansowania technologicznego gdzieś w połowie czasów nowożytnych, zaś u Korry już podczas swego rodzaju rewolucji przemysłowej, przy czym nie można tego określać tak jednoznacznie – niby wchodzą do użytku samochody i radia, sterowce, ale przykładowo broń palna nie istnieje. Głównie z tego powodu, że nie jest potrzebna. W świecie obecne są bowiem pierwiastki magii – przede wszystkim całkiem powszechnie wśród ludzi występują władcy żywiołów (z angielska benders, np. firebender, waterbender, etc.; lepiej tego chyba nie da się przetłumaczyć). Karabiny nagle nie wydają się być takie potrzebne, kiedy część ludzi potrafi krzesać na zawołanie kule ognia, zaś inni miotają kamieniami i wybrzuszają ziemię. Jest jeszcze ktoś taki, jak Avatar, czyli osoba mocno powiązana ze światem duchowym i zdolna do kontroli wszystkich czterech żywiołów. No i potrafiąca spuścić na tyle duży łomot, że od lat Avatarzy pełnią rolę światowych rozjemców i cieszą się ogólnym respektem. Moce Avatara przechodzą na losowego człowieka po śmierci poprzedniego i jak Aang był nim w The Last Airbender, tak Korra jest nim w swojej „legendzie”.

Koniec tego streszczania fabuły, bo przecież nie o to chodzi. Grunt, że to wszystko buduje bardzo fajny klimat, a patenty z zastosowaniem żywiołów potrafią się diabelnie podobać. Poza tym, urzeka sama atmosfera TLoK, bo zarówno Republic City, w którym rozgrywa się część akcji, Królestwo Ziemi i jego stolica, czy też wioski plemień wody (sorry za nerdowskie obnoszenie się z nazwami własnymi) prezentują się genialnie, choć każde jest odmienne od pozostałych. Świat wykreowany na potrzeby show jest nie tylko magiczny, ale na swój sposób wiarygodny (pomijając brak broni…) i oglądając to ma się wrażenie, że każdy element do siebie pasuje. Chociażby policja w Republic City – w dużej mierze złożona z gości władających ziemią i potrafiących zaginać metal, w związku czym posługujących się rozwijanymi stalowymi linkami, którymi mogą krępować ludzi i przemieszczać się po mieście na modłę spidermana.

Całość animowana jest w bardzo elegancki sposób, z rysowanymi postaciami i pięknymi tłami wyglądającymi, jakby były malowane pędzlem. Zewnętrznemu studiu odpowiedzialnemu za oprawę Korry (główni twórcy odpowiadają za scenariusz i projekty postaci, miejsc, itd.) należy się duże piwo.

Druga przyciągająca do Korry rzecz to fabuła. Początkowo wydaje się banalna i sam bardziej wyczekiwałem świetnie zrealizowanych walk Korry z innymi, niż kolejnych zwrotów akcji. Głupi byłem – nie, żeby było miejsce na jakieś poważne twisty fabularne, albo filozoficzne przemyślenia w stylu anime. Znajdą się za to świetnie nakreślone relacje między postaciami, kłótnie i konflikty nie tylko wśród przyjaciół, ale też rodzin. Po prostu przyjemnie, gdy autorzy nawet takimi zdawałoby się pierdołami pogłębiają animowane postacie i uwiarygadniają ich zachowanie.  Trafiają się również niezłe pomysły na samą historię w każdym sezonie, chociaż tutaj moim zdaniem za każdym razem marnowany jest potencjał. Przykładowo, pierwszy sezon. W Republic City kwitnie organizacja zwana Equalists, która zrzesza ludzi pozbawionych kontroli nad żywiołami i pragnie doprowadzić do walki klas, jako że władcy żywiołów nierzadko są uprzywilejowani i zajmują wysoko położone stanowiska w hierarchii społecznej. Na czele stowarzyszenia stoi anonimowy mściciel w masce, który wzorowo operuje emocjami tłumu i nie stroni od aktów terroryzmu. Naprawdę, klimat zbliżającej się rewolucji oraz terroru może się podobać. I kiedy człowiek myśli, że wokół tej genialnej koncepcji będzie kręcić się całe TLoK, w końcówce pierwszego sezonu bohaterowie rozprawiają się z głównym złym i pufff, koniec. W kolejnych sezonach ani słowa o tym, żeby ruch Equalsitów dalej działał. Załatwili bossa i całe rzesze zwolenników równouprawnienia odpuściły od razu? „Fajnie się biło ludzi i demolowało sklepy, ale bez szefa to już nie to samo, wracamy do domu”. Naciągane jak diabli.

Na szczęście w innym aspekcie historia nadrabia, i na dodatek z sezonu na sezon dorośleje. Chodzi o samą Korrę, która w trakcie fabuły przechodzi niesamowitą przemianę, przynajmniej przez trzeci sezon, z naprawdę niezłym podsumowaniem już w pierwszym odcinku sezonu czwartego. Nie pisnę ani słowa, żeby nie psuć Wam przyjemności, ale autorom ten motyw udał się jak mało co. A jako że tekst powoli dobiega końca, nie pozostaje mi nic innego, jak zachęcić wszystkich niezaznajomionych z Korrą do obejrzenia jej. Co prawda znajduje się w niej wiele odniesień do Ostatniego Władcy Wiatru (czasem typowe puszczanie oka do fanów, innym razem całkiem ważne rzeczy, jak przyczyny problemu z odbudową nacji ludzi władających wiatrem), ale idzie się obejść bez znajomości przygód Aanga (czasem z niewielką pomocą jakiejś fanowskiej wiki). Gorąco polecam The Legend of Korra, a na marginesie pewnie i tak wrócę jeszcze do tematu przy okazji końca czwartego sezonu. Albo gry na podstawie Korry od Platinum Games.

Ilustracje zapożyczone ze stron:

ign.com
hdcartoon.com
hall0606.blogspot.com

Montinek
9 października 2014 - 11:14