Zaginiona dziewczyna - recenzja filmu który jest jeszcze lepszy niż się wydaje - fsm - 11 października 2014

Zaginiona dziewczyna - recenzja filmu, który jest jeszcze lepszy, niż się wydaje

Na każdy nowy film Davida Finchera czekam niczym mieszkańcy Suwałk na temperatury powyżej zera. Jest to jeden z moich ulubionych reżyserów, który nie popełnił jeszcze żadnego poważniejszego błędu (nawet Azyl czy Benjamin Button, uznawane przez wielu za słabsze filmy, są solidnymi rozrywkowymi propozycjami dla kumatego widza). Zaginiona dziewczyna, ekranizacja powieści Gillian Flynn, wpisuje się w trend produkcji bardzo dobrych, typowo fincherowskich, a jednak (ponownie) nieco innych pod pozostałych jego dzieł.


Obowiązek nakazuje streścić fabułę, co też niniejszym czynię. Amy i Nick są młodym, nowoczesnym i kochającym się małżeństwem. Ona - z bogatego domu, urocza, pierwowzór ultra-popularnej postaci z książek dla dzieci. On - przystojny, z ambicjami, obdarzony niezwykle przekonującą "gadką". Od razu między nimi zaskoczyło i szczęście było na wyciągnięcie ręki. Po 5 latach od ślubu Amy znika. Nick wraca do domu, zastaje ślady walki, wzywa policję i w ten sposób uruchamia fabularną kolejkę górską, która zabierze widzów w fascynującą podróż.

Książki nie czytałem, o Zaginionej dziewczynie wiedziałem tyle, co wyniosłem ze zwiastunów i z opisów w sieci. Łatwo było oczekiwać mrocznego dreszczowca na miarę Siedem, polowania na drapieżnika i ciemnych korytarzy. Tymczasem Fincher serwuje dramat obyczajowy, który okazuje się być tak cudownie pokręcony, że emocjonalna przejażdżka i coraz wyżej unoszone brwi towarzyszyły mi do samego końca trwającego 2 godziny i 20 minut filmu. Jest dobrze, mili państwo. Jest bardzo dobrze!

Zaginiona dziewczyna to produkcja, która rozpędza się powoli. Pozorna normalność, pod powierzchnią której buzują tajemnice i niedopowiedzenia, wywołuje uczucie niepokoju od samego początku. Trwa to długo, wydawałoby się, że za długo - na szczęście w momencie, gdy pojawiły się myśli pt. niech coś się wreszcie wydarzy, coś się wydarza. I to jak! Zwrot akcji w połowie filmu niesłychanie odświeża opowieść i absolutnie nie odbiera mocy finałowi, który w idealny wręcz sposób zamyka całą historię. Jestem teraz niezwykle ciekawy, jak kończy się oryginał - Gillian Flynn napisała scenariusz zmieniając kilka elementów pod koniec i kusi mnie, by przeczytać powieść, jednocześnie słuchając klimatycznego (choć słabszego, niż te w Social Network i Dziewczynie z tatuażem) soundtracku autorstwa duetu Reznor/Ross. Dekonstrukcja fasady idealnego małżeństwa wyszła Fincherowi wzorowo, a uczuciowy sojusz, jaki widzowie zawierają raz z Nickiem, a potem z Amy, zmienia się w czasie seansu kilkakrotnie. "Szmata" i "fiut" to słowa, jakie zostaną przez Was wypowiedziane nie raz i nie dwa, uwierzcie mi.

Co ciekawe, cała ta filmowa maestria została ubrana w ciuchy w zasadzie najmniej efektownego filmu reżysera od lat. Brakuje tu wizualnych sztuczek, do jakich przyzwyczaił nas Fincher. Nie ma oczywistych komputerowych efektów, dynamicznego montażu, czy choćby eleganckiej, dopieszczonej czołówki - wszystko jest normalne. Zwykłe. Codzienne. Tak jak powierzchnia tej opowieści. Zamysł zrealizowany perfekcyjnie.

Dwa słowa uznania należą się też aktorom - Rosamund Pike, dziewczyna znana z kilku fajnych filmów, ale w mym odczuciu niespecjalnie wyróżniająca się, błyszczy. Jej rola jest rewelacyjna i przyćmiewa Bena Afflecka, który i tak jest świetny jako złoty chłopiec z problemami. Gdzieś przeczytałem, że talent Finchera objawił się też w tym, że nawet z Emily Ratajkowski (dziewczyna z teledysku Blurred Lines) i Tylera Perry'ego (to ten od nieznośnej Medei) zrobił porządnych aktorów. Zaiste powiadam Wam - Zaginiona dziewczyna to paczka kompletna. Inteligentna rozrywka dla dorosłego widza, która przy okazji jest w kilku miejscach zaskakująco zabawna. Polecam z całą mocą tych tu oto literek.

fsm
11 października 2014 - 13:08