Studio nagraniowe jest prawdziwym pokojem cudów. Wszystkie niechciane szumy są wyciszane, instrumenty odpowiednio pozycjonowane i nagłaśniane, wokal wysuwany ciut do przodu… To wszystko wcale nie wymaga zgrania całego zespołu – każdy z „tracków” może zostać nagrany osobno i potem nałożony na utwór przez umiejętnego producenta. Rzadko który muzyk decyduje się jednak na takie rozwiązanie, co nie zmienia faktu, że nagrywanie w studio jest szalenie wygodne i pozwala osiągnąć oczekiwany efekt. Nieraz jednak uczucia wypełniające piosenkę gdzieś w tym procesie zanikają – a jeżeli są, to nie mają aż takiej mocy. Tutaj z pomocą przychodzą koncerty.
Chodzi mi oczywiście tylko o takie prawdziwe koncerty, gdzie muzycy autentycznie grają i śpiewają, bez żadnych wspomagaczy w postaci playbacków. Wtedy dopiero utwory nabierają „tego czegoś”, co bardzo poprawia doznania płynące z odsłuchu. Samo uczestniczenie w koncercie jest z pewnością fenomenalnym przeżyciem, lecz nawet nie biorąc czynnego udziału na płycie czy trybunie możemy się bawić znacznie lepiej, niż przy kawałkach o studyjnej jakości.
Wszystko kręci się wokół wywoływanych uczuć, lecz nie jest to jedyny powód, dla którego preferuję wykonania na żywo od nagrań w studio. Nieraz udało mi się znaleźć wykonania bardziej „ludzkie”, to jest wcale nie takie idealne, jak powinno być. Nie ma w tym nic złego – miło jest usłyszeć jak piosenkarz jest zmęczony, lecz dalej szczęśliwy i zabawia tłum mimo obficie spływającego potu po policzkach. Dalej tańczy i śpiewa, i nikogo nie obchodzi, że robi to z odrobinę mniejszą werwą. Zdarzy mu się zwolnić w trakcie szybkich partii, zdarzy się ominąć jakiś wers – jest to jak najbardziej ludzkie i według mnie dodaje sporo uroku.
Dzięki koncertom mamy również okazję usłyszeć wykonania, o których nawet nam się nie śniło. Duet Eminema i Eltona Johna, mimo że na krążku nie istnieje, w trakcie występu na żywo był jak najbardziej do zrealizowania. Dziesięciominutowa wersja You Need Me, I Don’t Need You (podstawowa wersja trwa może trzy minuty?) zawiera dodatkowe zwrotki, gitarową solówkę i masę interakcji z fanami. Do tego dochodzi piękno trochę uboższych podkładów – nieraz jakiś zespół decyduje się na wykonywanie muzyki na żywo w trochę uboższym składzie, przez co utwór może i straci na epickości, za to zyska w innych kręgach. Świetnym przykładem tego zjawiska jest Woodkid (o którym pisałem ciut szerzej tutaj), który przecież nie zabiera całej orkiestry na swoje występy. Metallica za to skorzystała z takiej możliwości.
Występ na żywo jest również świetną okazją, aby pochwalić się swoimi ulubionymi piosenkami innych wykonawców. Covery niektórych wybitnych piosenek, ale w innych klimatach oraz wykonane przez prawdziwych profesjonalistów zwalają z nóg i długo nie pozwalają powstać. Nie są próbami przywłaszczenia sobie twórczości innych – są otoczone szacunkiem i czcią i pokazują, że artyści nie słuchają i nie wielbią tylko i wyłącznie swoich piosenek. Jest to świetna okazja, aby otworzyć się przed fanami i pokazać swoje muzyczne inspiracje i upodobania. I żeby zarazić ich swoją miłością do danego zespołu.
Niestety, nie zawsze wszystko układa się tak pięknie. Niektórych artystów po prostu przerasta występowanie na żywo i dawanie z siebie wszystkie przez dwie godziny. Zjada ich trema tak poważnie, że czar opisywany w jednym z akapitów wyżej zanika i wkrada się pewne rozczarowanie. Nie ma się jednak co zamartwiać – im więcej koncertów się zagra, tym będzie się lepszym. Muzycy ewoluują cały czas i dopiero pokaz przed tłumem ludzi pokazuje autentyczną przemianę.
Uwielbiam słuchać moich piosenek wykonywanych na żywo, mimo że (jak narazie!) nie udało mi się odwiedzić koncertu żadnego z moich ulubionych muzyków. Ta nuta stresu, fałszu, zmęczenia i zabawy pokazuje tylko, że artysta też jest człowiekiem i dba o swoich słuchaczy. Walczy o nich z całego serca, skacząc i tańcząc na scenie, starając się występować jak najlepiej. A to, że czasem potknie się o własną nogę wcale nie skreśla go z listy świetnych wykonawców – podkreśla jedynie jego poświęcenie.