Kiedyś Internet był symbolem całkowitej wolności, niezależności. Nie podlegał nikomu ani niczemu, a przy tym rządził się jedynie swoimi prawami niepisanymi, których obszar obowiązywania często ograniczał się do pewnej grupy, np. użytkowników forum. Pojęcie globalizacji było ówczesnemu Internetowi obce jak obecnie przeciętnemu użytkownikowi Facebooka obce jest pojęcie prywatności. Prawo działało w obrębie danego państwa, z czasem też coraz częściej mówiono o globalnym prawie, jak choćby tym, któremu podlega Polska za sprawą dołączenia do UE. Internet nadal pozostawał ostatnim bastionem walczącym na gruncie niezależności, co stwarzało okazje do otwierania działalności opartej na sieci i przynoszącej niemałe zyski (choć dochodziło do wielu nadużyć). Google jest chyba największym wygranym całej sytuacji, bo zajął sobie miejsce w prawie każdym aspekcie życia sieciowego. Ale teraz organy zarządzające państwami próbują za sprawą prawa dobrać się do Googla, bądź też do jego pieniędzy...
Głośno jest zawsze o tym, ile zarabia Google. Nie jest tajemnicą, że sieciowy gigant niespecjalnie skory jest do pozostawiania części swoich pieniędzy na Starym Kontynencie w formie różnego rodzaju podatków, którymi próbuje się firmę obarczyć. Podchodom nie ma końca. Niedawno Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej orzekł, że Google, na wniosek samego zainteresowanego, jest zobowiązany do usuwania z wyników wyszukiwania informacji o danych osobowych dotyczących osoby składającej wniosek. I nawet tak potężna marka jak Google nie jest w stanie sprzeciwić się tak szeroko zakrojonej formie jak Unia Europejska i aby nie przekreślić szans na działalność w jej obrębie, firma zgodziła się to uczynić. Mam wrażenie, że była to pierwsza cegiełka, która stanowiła podwalinę małej rewolucji w internetowym świecie, dotychczas nękanym w dużo mniejszym stopniu przez ustawodawców i prawo w pojęciu globalnym. Za ciosem poszła więc Hiszpania, która uchwaliła właśnie absurdalne prawo, które być może przyczyni się do upadku wielu serwisów, a najbardziej ucierpią na tym, a jakże by inaczej, sami obywatele tego kraju.
Sprawa wydaje się być kuriozalna i mieć co najwyżej podłoże czysto satyryczne, jednak nic bardziej mylnego. Tak zwany „podatek od Google’a” jest niczym innym, jak prawem, w myśl którego pierwsze elementy łańcucha informacyjnego, jak np. twórcy informacji, będą mogli żądać od każdego innego podmiotu, który linkuje do ich treści wraz z fragmentem tekstu przedstawiającym materiał, stosownej opłaty, czy może zadośćuczynienia, za tenże fakt. Jeśli więc jakiś serwis informacyjny opublikuje jako pierwszy informację, a ta natychmiast zostanie wychwycona przez roboty pracujące na rzecz najpopularniejszej przeglądarki na świecie i umieszczona w niej w formie stosownego linku, jest to już jakieś naruszenie w myśl ustanowionego właśnie prawa. Głupota jakich mało. Spodziewać można się tylko wynikających z tego problemów.
Google najpewniej usunie większość takich linków ze swoich serwisów w obawie przed roszczeniami twórców informacji, którzy zarzucić mogliby komercyjne wykorzystanie tekstu należącego do nich w sposób nieodpowiedni i przez autora nieakceptowany. Wszystko toczyłoby się oczywiście wokół pieniędzy. Prawo wprawdzie nie dotyczy samego Googla, a każdego podmiotu, który działałby w sposób sprzeczny z nowym prawem, jednak nieoficjalnie mówi się, że jest to nic innego, jak tylko atak na wyżej wymienianą firmę w odwecie za unikanie płacenia podatków w Europie. W związku z tym gigant wycofuje usługę Google News z Hiszpanii. Jak to wszystko się skończy? Padnie większość małych inicjatyw opartych o ideę dostarczania informacji do użytkowników z różnych źródeł (w tym np. portale informacyjne, które nie mają odpowiedniego zaplecza finansowego czy też nie są jedynie cyfrową formą istniejącej gazety czy telewizji). A na końcu tego „efektu domino” będzie oczywiście użytkownik sieci, który teraz pozbawiony może być jednego z najważniejszych źródeł informacyjnych.
Nie mówię, że regulacje prawne w Internecie nie są potrzebne. W przypadku np. zakupów on-line jest to wręcz rzecz niezbędna, gdyż nadużyć w tej sferze było swego czasu bardzo dużo, co skutkowało mniejszym niż to możliwe zainteresowaniem tą formą zakupów. Tutaj jednak mamy ewidentnie do czynienia z zagrywką ustawodawcy, który szuka nowych źródeł pieniędzy, utrudniając Google funkcjonowanie ze swoimi podstawowymi funkcjami. Taka drobna zemsta? Ci, którzy podjęli decyzję o wprowadzeniu tego prawa nie zdają sobie chyba jednak sprawy z tego, że nogę podłożyli samym sobie. Google wycofa swoje usługi, a niedługo potem cała Hiszpania będzie na kolanach błagać o powrót. Wygra tak czy siak gigant. A niesmak pozostanie.
Zajrzyj na mój profil na Facebooku oraz na Google+.