Sukces Grand Theft Auto V jest niepowtarzalny. Na kolana powala wręcz fakt, że w ciągu pierwszej doby sprzedaży zysk wyniósł ponad dwukrotność zainwestowanych środków. Każdy kolejny dzień to po prostu wypełnianie wielkiego worka z pieniędzmi z charakterystycznym wytłoczeniem litery „R”. Coś jednak za tym sukcesem stoi. Są to i sprawy oczywiste, jak i pewne nowości, do których Rockstar musiał nas przyzwyczaić. Spójrzmy na to. Wrażliwych natomiast uczulam, że nie skupiam się na unikaniu zdradzania drobnych elementów historii, także ów spojler alert proszę potraktować w miarę poważnie. Niewrażliwych natomiast zapraszam do lektury.
Do tych oczywistych podstaw sukcesu tej gry należy niewątpliwie zaliczyć ogromną popularność samej serii. Sprawa oczywista, dysputa na ten temat zbędna. Twórca sami świetnie zadbali o dobrą promocję produktu. Hype wykreowano niesamowity. Są jednak pewne cechy nowego GTA, które nadają mu jeszcze więcej pozytywnych wartości wpływających na całokształt odbioru przez gracza. Kluczową w tej kwestii sprawą jest wprowadzenie innowacyjnego jak na tę serię rozwiązania w postaci trzech bohaterów równolegle prowadzących swój żywot. Można przecież było umożliwić grę trzema osobami jedna po drugiej jak np. w GTA IV + Episodes From Liberty City (bo na swój sposób, to też jest trzech bohaterów), jednak wtedy zatracono by ważny element nowego Grand Theft Auto, czyli możliwość przełączenia się w dowolnym momencie (no, było parę wyjątków, gdzie takiej zmiany dokonać nie można było, ale skrzętnie tłumaczyła to fabuła) na każdą z dostępnych postaci, tj.: Franklina, Michaela i Trevora. I o ile samo rozwiązanie jest już na swój sposób przełomowe w perspektywie całej serii, to nie odniosłoby ono tak niesamowitego sukcesu, gdyby nie precyzyjnie wykreowanie postacie.
Franklin wydaje się być najmłodszym z nich. Poznajemy go jako złodzieja aut mieszkającego ze swoją ciocią. W toku wydarzeń fabuły ma on sposobność (bo niekoniecznie przyjemność) poznać Michaela, starego wyjadacza jeśli chodzi o złodziejski fach. Gdzieś w czarnej przeszłości tego drugiego przyszło mu poznać Trevora, szajbusa, który zajmuje się produkcją narkotyków i nielegalnym handlem bronią. W końcu dochodzi do sytuacji, w której wszyscy trzej stają ramię w ramię we wspólnym interesie. Tworzą oni niesamowicie kompletny, jeśli chodzi o wachlarz umiejętności, aczkolwiek bardzo skłócony zespół, któremu czasem trafią się gorsze momenty – prawie jak w małżeństwie. Franklin wydaje się być negocjatorem pomiędzy żywiącymi między sobą nienawiść dwoma kolegami po fachu. Obaj przecież swego czasu byli członkami zgranej grupy zajmującej się ciemną stroną biznesowego światka. Sytuacja się pogorszyła, a decyzje jednego z nich wpłynęły na życie pozostałych.
Cały sukces tkwi w tym, że różnią się oni od siebie w sposób nad wyraz oczywisty. Nie da się przegapić odmiennego podejścia Trevora i Michaela do spraw związanych z przeszłością. Pierwszy powołuje się na braterstwo krwi, które przez drugiego zostało zerwane w sposób mocno godzący w Trevora. Michael natomiast argumentuje swoje posunięcia dbaniem o dobro rodziny. Historia wprawdzie pokazuje, że jest ona co najmniej w rozpadzie, jednak przełomowy moment także ma miejsce i jesteśmy świadkami wspólnego wypadu do psychoterapeuty, gdzie małżeństwo wraz z dziećmi ma szansę wrócić do „normalności”. Wariata z pustkowia gryzie natomiast fakt, że istniało coś ważniejszego niż przyjaźń połączona ze wspólnym interesem. Za wszelką cenę chce wydostać z więzienia swojego kumpla, ostatniego z dawnej ekipy, jednak niekoniecznie wydaje się to być możliwe. Gdy cała prawda wychodzi na jaw, obaj skaczą sobie do gardeł, a towarzyszy temu masa przekleństw.
W ogóle warto by wspomnieć o języku czy nawet ogólnie pojętym dubbingu. Jest świetny. Na początku rozgrywki wręcz odrzucało mnie to, jak bardzo przepełniony był on wulgaryzmami i prymitywizmem, jednak z czasem, wraz ze zwiększaniem się mojego uwielbienia do bohaterów, wzrastała też akceptacja języka i faktu, że przecież tak właśnie powinien wyglądać stereotypowy język szajbusa, zdradliwego hipokryty i człowieka z nizin społecznych. Cała ta otoczka lingwistyczno-dźwiękowa skutkuje tym, że bohaterowie nabierają jeszcze więcej cech sprawiających, że są dla odbiorcy bardziej interesujący.
Jestem pewien, że ktoś długo siedział nad całą tą fabułą i kreowaniem postaci. Należy mu się solidna szóstka, bowiem wykonał pracę wzorcowo. Przedstawiono nam trzech skrajnie odmiennych facetów, których łączyła praca i, w zależności od naszych decyzji szczególnie w końcowej fazie gry, także przyjaźń. Choć słowo „przyjaźń” wypadałoby tutaj jeszcze skorygować o słowo „specyficzna”. Oni wszyscy są specyficzni, a przez to także są interesujący. To oni sprawili, że historia, która dla GTA wydaje się być bardzo standardowa, tj. od zera do milionera drepcząc własną ścieżką ciemnego biznesu, stała się bardziej kolorowa, wciągająca, przekonująca i, co by nie mówić, zmusiła nas do nakreślenia własnych upodobań, gdyż odmienność bohaterów sprawiła, że nie wszystkim każdy do gustu mógł przypaść, a całość świetnie domknęła możliwość podjęcia decyzji co do zakończenia. Dało to szansę upodobania obrócić w czyn. W moim wypadku wszystko skończyło się dla całej trójcy pozytywnie i każdy z nich pojechał we własną stronę. A Wy jak myślicie? Bohaterowie to klucz do sukcesu najnowszej odsłony GTA?
Podobny temat poruszył Imperialista tutaj.