Już za kilka miesięcy w kinach pojawi się kolejne filmowe wcielenie Agenta 47. Zwiastun nowego Hitmana jasno daje do zrozumienia, że adaptacja będzie miała możliwie jak najmniej wspólnego z oryginałem. Innymi słowy, szykuje się rzetelna popkulturowa kaszanka z iście bayowską ilością wybuchów. Zatem zadajmy sobie pytanie: dlaczego filmy na podstawie gier komputerowych niemal zawsze są złe?
Silent Assassin jak się patrzy!
Na przestrzeni ostatnich nieco ponad dwóch dekad pojawiło się prawie 30 kinowych, wypuszczonych na międzynarodowe rynki produkcji bazujących na grach wideo (nie liczę całej masy produkcji tylko japońskich czy telewizyjnych). Kilka z nich zarobiło sporo, kilka jako-tako, reszta nie popisała się w box-office, żaden nie zdobył powszechnego uznania. A jednak one ciągle powstają. Jak nieśmiertelny, niesłychanie irytujący boss, podnoszący się po każdej porażce. Dlaczego? Why? Warum?!
Wytwórnie wybierają złe gry
Granie w zdecydowanej większości polega na ciągłym powtarzaniu tych samych czynności. Ciągle walczymy, skaczemy, skradamy się, zabijamy, wyprzedzamy, łączymy przedmioty, budujemy konstrukcje. To jest beznadziejna podstawa dla filmu. Ciekawa fabuła i wyraziści bohaterowie są świetną podstawą dla filmu, ale z jakiegoś powodu ludzie odpowiedzialni za wybieranie marek do zmasakrowania adaptacji skupiają się na: cyckach (Angelina w Tomb Raiderze), długich nogach (Milla w Resident Evil) ewentualnie bezmyślnym naparzaniu (Doom, Mortal Kombat, Street Fighter). Czy naprawdę bijatyka albo wyścigi to świetny materiał na elegancką, stuminutową nieinteraktywną (jak to w kinie) historię?
Ale żeby nie było - czasami zdarza się, że na warsztat brany jest adekwatny tytuł. Przygodowy, z rozmachem, fajnymi postaciami, filmowym (a jak!) klimatem, głębią... Najczęściej jednak efekt końcowy nadal jest daleki od ideału, albo projekt pada już na etapie przed-produkcji. Nadal uważam, że filmowy BioShock, o którym dużo mówiło się pod koniec pierwszej dekady XXI wieku, miał szansę stać się pierwszą naprawdę dobrą adaptacją. Ale zbyt wysoki budżet, problemy ze znalezieniem reżysera, mroczna tematyka i podobno zbyt niski potencjał na zarobienie miliona monet sprawił, że tego filmu najpewniej nigdy się nie doczekamy.
Robią to niewłaściwi ludzie
Weźmy za przykład film Max Payne z 2008 roku. Gry ze studia Remedy to cudowny hołd złożony mrocznemu kinu o upadłych gliniarzach, teoretycznie więc przerobienie inspirowanej filmami gry na takowy film powinno być bardzo łatwe. Jest świetny bohater, jest fabularny samograj w postaci zemsty, jest rewelacyjny klimat i pożyczony z Matriksów bullet time. Tymczasem do napisania scenariusza kinowego Maksa zatrudniono trzech gości, z których jeden nie napisał w swoim życiu absolutnie niczego scenariuszoopdobnego (do tej pory Max Payne to jego jedyny "credit"), drugi wcześniej napisał scenariusz filmu, który nigdy nie powstał, a trzeci pracował tylko w telewizji. Doskonała ekipa, która najpewniej na dodatek wcale nie lubi gier.
Efekt końcowy był taki, że klimat został, wszystko wyglądało elegancko, postacie nadawały się (nawet Marky Mark Wahlberg okazał się spoko), ale scenariusz z narkotycznymi demonami był mocno bez sensu i miał w zasadzie zero wspólnego z oryginałem. Fani gier byli zdenerwowani, a zwykli widzowie nie dostali niczego na tyle wyjątkowego, by zapamiętać Maksa na dłużej. Wielka szkoda.
Skupiają się na niewłaściwych elementach
Tomb Raider. Indiana Jones w spódnicy. Świetna kobieca główna postać, egzotyka, przygoda, skarby, strzelaniny. Ale przede wszystkim odkrywanie archeologicznych zagadek i przeszukiwanie grobowców. Kto pamięta, ile było faktycznego przeszukiwania grobowców w dwóch częściach kinowego Tomb Raidera? Odpowiedź jest jedna: za mało. Z kolei za dużo było plastikowego łubu-dubu. Zapewne to było od początku jedynym słusznym założeniem, bo film swoje zarobił, a publika dopisała, ale i tak źle rozłożone akcenty potrafią zabić frajdę płynącą z seansu. Ale i tak mam lepszy przykład...
Kojarzycie Uwe Bolla i jego portfolio? Alone in the Dark to też jest podobno adaptacja. Ale nazwisko głównego bohatera i kilka znajomych nazw wsadzonych w ramy jednego z największych filmowych potworków, jakie kiedykolwiek powstały, zdecydowanie nie oddały hołdu zasłużonej serii. Horror, eksploracja i zagadki? Nic z tego. Strzelanie, durni ludzie, durne potwory i w ogóle wszystko durne? Tak! Resident Evil (jedyna odnosząca wymierne sukcesy seria filmów na bazie gier) też jest temu nieco winny. Pierwszy film jeszcze próbował udawać horror, ale potem dziedzictwo gier zostało wywalone do kosza, a sequele stały się bezmyślnymi strzelaninami, w których pojawiają się znane postacie.
Trzeba znać publiczność
To jest bardzo ważna rzecz. Dla kogo powstają adaptacje? Dla fanów gier? Dla zażartego kinomaniaka? Dla typowego "oglądacza"? Hardkorowi gracze nie są najlepszym barometrem dla filmowców. Oni wiedzą o ukochanej grze wszystko, więc ich będzie najtrudniej zadowolić, a przecież i tak najpewniej do kina pójdą (oczywiście tylko po to, by sprawdzić jak bardzo coś nie wyszło). Zdecydowanie lepiej byłoby skupić się na takim przerobieniu materiału źródłowego, by z powtarzalnego zestawu czynności przeplatanego krótkimi rozwinięciami fabuły stworzyć rozwijającą się fabułę przeplataną efektowną akcją żywcem wyjętą z gry. Przeciętny widz nie powinien nawet wiedzieć, że ogląda filmową wersję jakiegoś konsolowego czy pecetowego hiciora. Zabieramy się za horror, to zróbmy horror. Jest gra szpiegowska? Niech film też będzie szpiegowski. Niby takie oczywiste, a jednak...
A adaptacje komiksów są super...
Jeszcze kilkanaście lat temu trudno było trafić na naprawdę dobrą kinową wersję znanego komiksu. Poza Batmanami Tima Burtona czy np. Blade'em, widzowie męczyli się na Spawnie, Batmanie i Robinie, Dreddzie, Phantomie lub mocno nieszczególnym Kapitanie Ameryce z 1990 roku. Dopiero, gdy za adaptacje zaczęli brać się ludzie, którzy na komiksach się wychowali i naprawdę je rozumieli, gatunek zaczął się zmieniać i dziś jest ogromnie popularną i dochodową częścią branży rozrywkowej.
Czy to samo czeka gry? Czy na rynku muszą pojawić się naprawdę kumaci filmowcy, którzy młodość spędzili przed ekranem (a najlepiej: którzy grają po dziś dzień) i znają wartość wirtualnych bohaterów? Bo na pewno na tym poletku jest ogromny potencjał, który tylko czeka na wykorzystanie. Patrząc na nadchodzące duże filmy z wielkimi gwiazdami (a do tej pory to wcale nie było takie oczywiste) pozostaje mieć nadzieję, że ten czas właśnie nachodzi. Michael Fassbender i Assassin's Creed? Jest szansa! Duncan Jones, czyli zdolny młody filmowiec, który dostał grube miliony na World of Warcraft? Powinno się udać. A póki co zapomnijcie, że nowy film o Hitmanie ma cokolwiek wspólnego z grami. Będzie łatwiej.
PS Jest kilka filmów na bazie gier, które da się oglądać i które mi się podobały: pierwszy Mortal Kombat, Silent Hill, Książę Persji... To są takie perły, którze rzucam przed wieprze. Wieprzami jest cała reszta, choć i tam zdarzają się przebłyski (pierwszy Resident Evil, sekwencja FPS w Doomie, wspomniany już klimat w Maksie Payne'ie i od biedy Hitman z Timothym Olyphantem). Dziękuję.