Jeżeli arcydzieła rodzą się w bólach, to nowy Mad Max mógłby owe stwierdzenie sygnować swoim tytułem. Być może pojawią się w tym roku filmy lepsze fabularnie, ciekawiej zagrane i z większym rozmachem. Ale nic nie przebije bombastyczności, jakości zabawy i orgii wizualnej dzieła George'a Millera. Myślicie, że to odważne stwierdzenie? To przeczytajcie to – Mad Max: Na drodze gniewu to najlepsze kino akcji od czasów drugiej części Terminatora.
Przeginam? Proszę bardzo – Fury Road to kapitalne połączenie wszystkich mokrych snów miłośników pustkowi z genialnie zaaranżowanymi scenami destrukcji. Gdy w pierwszej minucie zarośnięty jak menel Tom Hardy przydeptuje butem dwugłową jaszczurkę, a następnie wcina ją jak spaghetti – wiedziałem, że mam do czynienia z czymś maksymalnie odświeżającym pośród wszystkie hitów ostatnich lat.
A teraz wyobraźcie sobie, że Na drodze gniewu nie miało prawdziwego scenariusza. Całość powstała w oparciu o ponad 3000 storyboardów, które miały ostatecznie przemienić się w ruchomy obraz. Jak bardzo utrudnia to pracę aktorom, chyba tłumaczyć nie trzeba. Dziwne? To dodajmy jeszcze skalę problemów w trakcie produkcji. Pierwotna lokacja zarosła zielenią, w innej z kolei cały czas przeszkadzały burze piaskowe, a po dwunastomiesięcznej pracy nad filmem wszyscy musieli wrócić na plan, aby zrealizować dokrętki. Coś nie pasowało, coś trzeba było nakręcić od nowa, tu poprawić, tam wyciąć. I jeszcze głosy fanów, że bez Mela Gibsona to nie będzie to samo. Ha! Stare porzekadło mówi, że dobro wraca – to prawda. Bo efekt końcowy zwyczajnie wali sierpowym prosto między oczy. To nie tylko godny naśladowca poprzednich części. To zupełnie nowa jakość.
Dzieło Millera to jedna, wielka gonitwa. Jeżeli szukacie czegoś na wskroś dramatycznego, z bagażem dialogów i rozkmin, to od razu zaklepujcie bilety, ale na coś innego. Nowy Max to AKCJA, WYBUCHY, POŚCIGI w dawce przekraczającej jakiekolwiek normy. A jego geniusz podkreśla fakt, że nie brakuje w tym wszystkim emocji. Każda z postaci posiada jakąś motywację, każdy bohater jest „jakiś” i można go polubić bądź znienawidzić. W kinie podchodzącym tak oszczędnie do historii (ta mimo wszystko trzyma się kupy i ma jasno postawiony początek i cel) jest to niebywały sukces. Nie będę opisywał o co chodzi w całej intrydze, ale uwierzcie mi – kilka niespodzianek udało się do niej wcisnąć.
Jak w tym teatrze eksplozji poradzili sobie aktorzy? Zarówno Hardy jak i Theron wydają się trochę wycofani, wyciszeni. Nie mówią za wiele, ale gdy już coś z siebie wydukają – jest nieźle (rewelacyjny dialog przy odkopywaniu ciężarówki!). Theron w większości kradnie sceny dla siebie, ale to dlatego, że jej bohaterka często przejmuje inicjatywę. No i jest jeszcze czarny charakter, który bez skrupułów chce odbić to, co zostało mu zabrane. Immortan Joe to klasyczny „fałszywy mesjasz”, wodzący swój lud za nos. Ale nie zapominajmy o najważniejszym. Na drodze gniewu to po prostu fantastyczny, postapokaliptyczny fetysz. Tu wszystko jest tak przyjemnie przegięte i nakręcone po bożemu, że można mu wybaczyć niedoskonałości. George Mille ma wielkie seducho.
Zwiastuny zachęcały, a film już porywa. Gorąco polecam, zwłaszcza wszystkim, którzy nie wierzyli w sens powstania tej części. Też byłem w tej grupie.
OCENA 9/10