Szybcy i wściekli: Hitman - recenzja filmu Hitman: Agent 47 - fsm - 5 września 2015

Szybcy i wściekli: Hitman - recenzja filmu Hitman: Agent 47

Seria Hitman to miliony sprzedanych egzemplarzy, rzesza zadowolonych klientów, wysokie oceny i branżowe nagrody. To jedna z pierwszych nazw, jakie przychodzą graczom do głowy po usłyszeniu słowa "skradanka". W 2007 roku Hitman doczekał się ekranizacji z Timothym Olyphantem w tytułowej roli. Nie było to arcydzieło, narzekano głównie na zbyt dziecięcego i "uczuciowego" bohatera czy niepotrzebny wątek niemal-miłosny, choć reżyserowi udało się tu i ówdzie odtworzyć klimat serii. Teraz dostaliśmy nową filmową adaptację. Hitman: Agent 47 jest takim jakby restartem, posiada nową aktorską obsadę, nowego reżysera i (to ważne!) dokładnie tego samego scenarzystę. Jak myślicie, udało się?

Zanim odpowiem na to pytanie (choć łatwo domyślić się, jak ta odpowiedź będzie brzmiała), trzy słowa do czytelnika w kwestii fabuły. Agent 47, świetnie wyszkolony, genetycznie zmodyfikowany człowiek, szybszy, mądrzejszy i silniejszy niż reszta, jest w trakcie misji, której celem jest odnalezienie doktora Litweńki - geniusza odpowiedzialnego za rozpoczęcie i udoskonalenie programu ulepszania ludzi mających w przyszłości stać się bezimiennymi agentami, zabójcami na zlecenie. Litweńka ukrywa się od wielu lat, a najlepszym sposobem na dotarcie do niego ma być jego córka, na którą ostrzą sobie zęby również inne siły (czytaj: zła korporacja zwana Syndykatem pragnąca na nowo zaprząc doktora do pracy, bo armia agentów, władza nad światem, demoniczny śmiech itp.).

Nie będzie zaskoczeniem, jeśli powiem, że znowu się nie udało. Ale jeśli widzieliście choćby kilka sekund z reklamujących film zwiastunów, dobrze wiedzieliście, jak to się wszystko skończy. Hitman, seria gier o działającym w ukryciu zabójcy, gdzie brak wykrycia obecności na terenie misji jest wartością nadrzędną, został zamieniony w absurdalny balet przemocy i idiotycznych zagrywek. Uwaga, w poniższym akapicie mogą pojawić się spoilery, ale dziełko Aleksandra Bacha na pewno na tym wiele nie straci, wszak już na starcie oferuje bardzo mało.

Gdyby nie reklamy, to pierwsze kilka scen Agenta 47 byłoby w stanie uśpić moją czujność. Czyżby właśnie zaczynał się klimatyczny film o profesjonaliście, który ma zaplanowany każdy krok i nie daje się zobaczyć podczas eliminowania celów? Zaczynał się, owszem, ale po jakichś 7 minutach przyszedł kres, a na scenę wkroczyły karabiny, wybuchające silniki lotnicze i koleś z wszczepionym pod skórę tytanowym pancerzem, który łamie ostrza noży i powstrzymuje kule. O tak! Hitman: Agent 47 stara się nawiązywać do gier, ale robi to w nieudolny sposób. Np. z wirtualnego świata nie pożyczono kluczowej dla marki cichej emilinacji celów, tylko obowiązkowe przebieranki i głupotę sytuacji, w której wysoki łysy facet ze snajperką na plecach jest w stanie spokojnie przejść obok szukających go żołnierzy tylko dlatego, że ma na sobie uniform sierżanta (choć, tak samo jak w grze, jeden z panów zbyt długo patrzył na ową snajperkę i urosło w nim podejrzenie, które zakończyło się jego śmiercią). W filmie jest też scena, w której 47 szkoli wspomnianą powyżej córkę i właśnie muszą poradzić sobie z całym oddziałem żołnierzy. Co robimy, pyta 47. Omijamy ich, odpowiada dziewczyna. Nie, musimy stawić im czoła, rzecze łysy i wszystko bierze w łeb, bo następująca potem scena akcji bardziej pasuje do platrofmówki ze zgniataniem wrogów ciężkimi przedmiotami, niż skradanki. Takich kwiatków jest mnóstwo, łącznie z pokazaną w reklamówkach sceną zatrzymania czerwonego audi (BTW lokowanie produktu wysokiej próby, bo nawet hitmanowska mapka pokazuje, że to właśnie audi są namierzane) przez stalowe liny i zjeżdżających po tychże linach złoczyńców stanowiących idealny cel dla 47. Kurcze, skoro chcieli naparzankę, mogli zrobić film o nieudanej akcji, podczas której 47 zostaje wykryty i potem, przez kolejną godzinę, kosi setki głupich oponentów, najlepiej stojąc tuż za drzwiami z karabinem. Na pewno byłoby lepiej.

Alexander Bach, reżyser filmu, to debiutant, co niestety widać. Durnowaty, wymuszający użycie słabych efektów specjalnych (naprawdę, filmik z tegorocznego E3 zapowiadający nową odsłonę serii jest zrobiony lepiej, niż latające po torach kukiełki) i wypełniony złymi dialogami scenariusz został przekuty w naprawdę słaby film. Rupert Friend pasuje na tytułowego bohatera jeszcze mniej, niż Timothy Olyphant. Jest dużo młodszy i mniej charyzmatyczny, choć momentami próbuje być tzw. bad-assem. Zachary Quinto jako facet z podskórnym pancerzem trochę się nie może odnaleźć w konwencji filmu, Thomas Kretchmann gra cudownie nijakiego i przezroczystego faceta za biurkiem (to szef złej korporacji, uwaga!), Ciaran Hinds pojawił się tylko po to, by nadać całości nieco elegancji (nie udało się), a Hannah Ware gra głównie oczami, choć może kiedyś ktoś da jej sansę rozwinięcia skrzydeł.

Agent 47 to po prostu strata czasu. Beznadziejny jako ekranizacja gry, siermiężny jako współczesne kino akcji i po prostu zupełnie bezpłciowy. Najlepszym elementem filmu jest to, że dwie sceny dają do zrozumienia, iż gdzieś za kulisami, w tym samym czasie, w powiązaniu z oglądaną fabułą, dzieje się ten właściwy film, z prawdziwym chichym zabójcą. Taki, którego pewnie nigdy nie będzie nam dane obejrzeć.

PS To jeszcze na koniec dodam, że córka pana doktora posiada coś w rodzaju super-zmysłu znanego z ostatnich Hitmanów jako radar, z tym, że tu został uzupełniony o takie jakby przewidywanie przyszłości. What?!

fsm
5 września 2015 - 15:06