Crimson Peak jest reklamowane jako horror i choć w dużej mierze takowym jest, trzeba na starcie podkreślić ważną rzecz. Nowy film Guillermo del Toro to gotycki romans z elementami horroru. Szansa na solidne przestraszenie się zależy więc w dużej mierze od podatności na widok sugestywnie powykręcanych zjaw i ogólną mroczną oprawę audiowizualną, bo w zdecydowanej większości Wzgórze krwi jest historią o niełatwych uczuciach. No, skoro mamy to wyjaśnione, pozwólcie, że przejdę do recenzji filmu. Czy twórca Labiryntu Fauna, filmowego Hellboya i Pacific Rim nadal potrafi zaczarować?
Odpowiadając w skrócie - zdecydowanie tak. Del Toro od samego początku swojej kariery jest twórcą przykładającym niezwykle dużą wagę do tego, jak film wygląda. Crimson Peak z kolei z łatwością wysuwa się w tej kategorii na prowadzenie spośród produkcji sygnowanych nazwiskiem reżysera. Ale zanim zajmę się stroną wizualną - która jest bardzo ważna, ale nie jest w stanie wygrać całego filmu - zahaczmy o podstawy. Crimson Peak dzieje się na przełomie XIX i XX stulecia. Poznajemy Edith Cushing, młodą córkę swojego bogatego ojca. Rodzic doszedł do fortuny własną ciężką pracą, zaś dziewczyna pragnie dojść do sławy pisząc opowieści o duchach. Wszystko ma miejsce w Nowym Jorku, do którego przybywa sir Thomas Sharpe, szlachetna dusza pochodząca z zacnego, acz podupadłego rodu. Sharpe wraz z siostrą szukają inwestora, który wspomoże ledwo zipiącą kopalnię gliny gdzieś wśród angielskich wzgórz. Papa Cushing wydaje się być idealnym kandydatem, ale tak naprawdę dużo ważniejsza dla Thomasa okazuje się być Edith. Rodzi się uczucie, a gdzieś w tle czai się mroczna tajemnica.
Wzgórze krwi na samym starcie daje do zrozumienia, że jest historią z dreszczykiem - Edith oświadcza widzom, że pierwsze ducha zobaczyła jako 10-latka, gdy zmarłą jej mama. I że kolejne spotkanie ze zjawą będzie miało miejsce wiele lat później. Więc nawet gdy film skupia się na elegancji nowojorskiej wyższej klasy, na panujących wówczas zasadach, etykiecie, przebogatych strojach i staroświeckich dialogach, widz dobrze wie, że przyjdzie czas na nieco makabry. Wystarczy tylko poczekać. Co oczywiście nie oznacza, że sfera "obyczajowa" jest nudna. Zdecydowanie nie - del Toro jak zwykle bardzo umiejętnie buduje świat wokół swoich bohaterów i nadaje mu znamion realizmu. Tym lepsza wydaje się późniejsza zmiana w tonie całej historii.
Siłą Crimson Peak nie jest jednak scenariusz. Ten stanowi świetną bazę dla filmu, dobrze prowadzi widza do samego finału, ale brakuje w nim spektakularnych zaskoczeń czy oryginalności. Taki zresztą był zamysł reżysera. Film powstawał niemal dekadę, a bodźcem była chęć stworzenia czegoś klasycznego, filmu nierozerwanie związanego z prawdziwym planem zdjęciowym, czegoś bardzo odmiennego od produkcji typu found-footage czy tych inspirowanych azjatycką wizją horroru. I być może taka gotycko-magiczna opowieść nie do końca przypadnie do gustu części z Was (a dialogi bywają cudownie epokowe, z nawiązaniem do Jane Eyre na czele), ale zapewniam: według twórców tak miało być.
Siłą jest atmosfera z genialnymi kostiumami i przewspaniałym, zbudowanym pod podstaw, rozwalającym się tytułowym domostwem na czele. Przywiązanie do detali, niesamowicie bogate kadry, przemyślana gra kolorami i odpowiednio dawkowane efekty komputerowe (duchy, krew, szczypta gore) "robią robotę". Del Toro zatwierdził także bardzo przytomną obsadę - Mia Wasikowska idealnie pasuje do roli nieco zagubionej, łatwej do manipulowania dziewczyny, Tom Hiddleston czaruje w każdej scenie, w jakiej się pojawia, ale tak naprawdę prawdziwą perłą Wzgórza jest Jessica Chastain. Doskonała rola!
Z powyższych akapitów wychodzi, że Crimson Peak to rewelacyjna rzecz. Nie do końca, bo to wszystko, co stanowi zalety tego obrazu, może być uznane za wady. Del Toro stworzył laurkę, hołd dla pewnego typu filmów i nie dodał niczego naprawdę nowego. Jeśli pójdziecie do kina z odpowiednim nastawieniem i nie będziecie liczyć na wbijające w fotel przerażenie albo przyjemnie zagmatwaną fabułę, to powinniście być bardzo zadowoleni. Ja byłem.