Handsome Jack is back - recenzja Tales from the Borderlands - Montinek - 25 października 2015

Handsome Jack is back - recenzja Tales from the Borderlands

Montinek ocenia: Tales from the Borderlands: A Telltale Games Series
95

Serce rośnie, kiedy patrzę na losy moich ukochanych Borderlands. Dwie świetne główne części (… no dobra, świetna druga część) oraz zaskakująco dobra zapchajdziura w postaci Pre-Sequela to jeden sukces. Dodatki DLC i remaster trzymające poziom, to już drugi sukces. A ekspansja uniwersum na całkowicie obcy grunt serialopodobnych gier? Po wymęczeniu ostatniego epizodu mogę stwierdzić, że trzeci i jakże ogromny sukces. Na dodatek niespodziewany, bo przecież nic nie wskazywało, że ta lekka historia z komediowym zacięciem stanie się jedną z najmocniejszych gier w portfolio Telltale Games.

Jakie są produkcje Telltale, każdy widzi. Na początku jeszcze było słychać pojedyncze głosy, żeby szufladkować je jako przygodówki, ale z każdą kolejną grą osoby te pokornie spuszczały głowy i szły szukać sobie innego zajęcia. Można by rzec, że twórcy znaleźli sobie przytulną niszę i doprowadzili do powstania całkowicie nowego gatunku. Interaktywna opowieść? Gra narracyjna? Czy może po prostu Telltale Game? Zwał jak zwał, grunt, że jak dotąd ta forma chyba najbardziej ze wszystkich wymaga od twórców co najmniej bardzo dobrze poprowadzonej fabuły. Bo co innego nam zostaje, kiedy większość czasu jedynie decydujemy o przebiegu zdarzeń za pomocą dialogu lub klepnięcia jednego przycisku?

Na szczęście pod tym względem Tales from the Borderlands po prostu błyszczy. Wydarzenia mają miejsce po tych z Borderlands 2 (znajomość gier z głównej serii jest wskazana ze względu na dużą ilość smaczków dla fanów, ale myślę, że i bez niej można świetnie się bawić). Głównych bohaterów mamy dwoje: korposzczura z Hyperionu imieniem Rhys oraz Fionę, która przez całe swoje życie na Pandorze zajmowała się głównie kantowaniem ludzi. Ich drogi przecinają się z tego samego powodu, co zwykle w uniwersum Borderlands. Kolejna krypta z jakimś bogatym stuffem prosto od kosmitów widnieje na horyzoncie, a grzechem byłoby pozwolić takim łupom się kurzyć. Co ciekawe, blisko 90% historii poznajemy w formie retrospekcji, gdyż na początku gry widzimy, jak nasza wymęczona całym zamieszaniem dwójka bohaterów zostaje pojmana i jest przesłuchiwana przez tajemniczego jegomościa. Wykorzystywane jest to niejednokrotnie przez twórców jako furtka do zabawnych zagrań, kiedy któraś z postaci zaczyna zanadto podbarwiać swoją część historii, ale właściwie nic poza tym.

Wzorem normalnych odsłon Borderlands, każda z ważniejszych postaci zostaje przedstawiona w stylowej stopklatce. Obowiązkowo z humorystycznym podsumowaniem,

„Ale, ale” ktoś może powiedzieć „no szukają sobie krypty, borderlandsy jak borderlandsy, gdzie tu materiał na nośną historię?”. Fakt, jak się zastanowić nad fabułą, to mimo paru twistów do uniesień nie prowadzi, jednak trzy rzeczy sprawiają, że nie można oderwać się od ekranu. Postacie, humor i – czego się najmniej spodziewałem – momentami reżyseria. Po kolei. Para głównych bohaterów to dwa przeciwieństwa, których nie sposób nie lubić, zwłaszcza wymoczkowatego Rhysa, którego doskonale dubbinguje weteran branży, Troy Baker. Oprócz nich co rusz na scenę wskakują kolejne świetnie nakreślone postacie, zarówno wykreowane specjalnie na potrzeby Tales from the Borderlands, jak i znane z poprzednich gier z uniwersum. No i oczywiście wraca Handsome Jack, tym razem w formie sztucznej inteligencji, po raz kolejny udowadniając, że jest jednym z najbardziej charakterystycznych czarnych charakterów gier wideo. Uwielbiam wcielającego się w niego voice-actora (niejaki Dameon Clarke), uwielbiam szczeniackie poczucie humoru, w końcu uwielbiam to, że mimo bycia jednoznacznie tym złym z miejsca zdobywa sympatię gracza.

Jak w każdym tworze od Telltale, także i tu mamy możliwość wyboru, jak potoczą się losy naszych bohaterów. I jak zwykle, w większości przypadków wybór ten jest iluzoryczny, ograniczając skutki naszych działań do innego przebiegu dialogów i nastawienia niektórych postaci. Przyrównałbym to do sytuacji, w której główna linia fabularna jest wyboistą drogą, po której my podróżujemy, momentami zbaczając lub zaliczając co większe dziury, jednak koniec końców wszyscy dojedziemy do tego samego miejsca. Ale i tak na tle pozostałych przygód od tego studia nasze decyzje mają największe jak dotąd znaczenie, z czego większość tego daje się zaobserwować dopiero w finale gry. Ok, ok, jeszcze muszę przyznać, że końcówka odcinka drugiego mocno wpływa na to, jak bardzo różnie może potoczyć się trzeci. Niech im będzie. Zero konkretów, bo o spoilery w tym przypadku naprawdę nietrudno.

Z cyklu łamańce językowe: Bitch, Finch doesn't flinch!

Co jednak przez większość czasu najczęściej przysparza radochy, to tony humoru, zarówno wylewającego się z dialogów, jak i bijącego od absurdalnych sytuacji, w które pakują się bohaterowie. Absurdalnych w stylu, do jakiego zdążyły nas przyzwyczaić strzelane Bordery, czyli nie obejdzie się bez dużej ilości zwyrodnialców, nieuzasadnionej przemocy, wyzwisk, czy pizza party ze skórą z ludzkich twarzy w charakterze karnawałowych masek. Nie pytajcie, zagrajcie.

Ale poczucie humoru autorów to nie tylko klasyczne żarty. To również dziesiątki smaczków i oczek puszczonych do gracza. Gra w wielu miejscach pozwala pozwiedzać lokacje na kształt przygodówek point’n’click, na których początkowo miały się opierać gry Telltale. Jednak zamiast szukania przedmiotów i rozwiązywania zagadek, stanowi to pretekst do badania otoczenia i zaśmiewania się z pierdółek poukrywanych przez twórców. Rhys skanuje trupa swoją elektroniczną protezą oka. „Przyczyna zgonu: zadźganie nożem. Ostatnie słowa: No i co zrobisz? Dźgniesz mnie tym nożem?”. Oprócz tego pojawiają się dziesiątki nawiązań do popkultury i bawienia się formą. Jedną zmarłą postać można uhonorować cytatem z kultowego anime, który zaskakująco pasuje do sytuacji. A w przekozackiej sekwencji z końca gry, poza oczywistym nawiązaniem do pewnego serialu o kolorowych kostiumach i dużych robotach, quick time eventy przeradzają się w kombinacje wklepywane jak w bijatykach i jesteśmy świadkami odwzorowania kilku z najbardziej znanych ciosów świata gier wideo. Zawsze twierdzę, że o wyjątkowości gry świadczy przywiązanie do detali. Tales from the Borderladns jest wyjątkowe, jak rodzinne spotkanie bez rozmów o polityce.

Och, ach, ile peanów. Można się porzygać od tego wychwalania. Spokojnie, do końca już niedaleko. Wcześniej wspominałem o reżyserii – sekwencje otwierające każdy epizodów z dobrą muzyką w tle, wzorowane na intrach do normalnych Borderlands każdemu się spodobają, ale kulminacyjne momenty niektórych odcinków to całkiem inny poziom efektu WOW. A w każdym razie ostatni odcinek, uderzający w zdecydowanie poważniejsze tony, niż cała reszta „serialu”. Jak widzicie, mógłbym tak w nieskończoność, więc może teraz dla odmiany parę słów o tym, co nie do końca mi leży.

 W ramach bonusu mała pokazówka, jak przyjemne potrafią być sekwencje otwierające każdy odcinek. Wybrałem intro z epizodu drugiego, w którym mało co jest zdradzane, jednak jeśli ktoś się boi nawet NAJMNIEJSZYCH SPOILERÓW (paradoksalnie zapisane największą czcionką...), to niech sobie odpuści oglądanie.

Nie leży mi technologia, która napędza Tales from the Borderlands. Ja rozumiem, to są gry przeznaczone na każdy możliwy sprzęt, niedługo prawdopodobnie odpalane również na moim tosterze. Ale na litość boską, kiedyś trzeba przeskoczyć na jakiś lepszy silnik, bo animacja postaci w scenach akcji momentami przypomina taniec drewnianych kukiełek. O teksturach rozciągniętych jak gacie zawodnika sumo nawet nie wspomnę. Całe szczęście, że razem ze swoim zapleczem fabularnym Borderlandsy przyniosły serii również mocno komiksową oprawę, bo jakiekolwiek kroki w kierunku realizmu przy użyciu tego kodu skończą się koszmarnie (na szczęście każda gra Telltale mniej lub bardziej uderza w komiksowe klimaty). Druga sprawa, że silnik musi też wiązać w wielu momentach developerom ręce. Oczywiście nie twierdzę, że to na pewno wina technologii, ale większość scen akcji lub wykonywania precyzyjnych czynności zawsze musi mieć postać quick time eventów. Takich samych od przeszło kilku gier, bo trudno mi wskazać większe różnice między tymi tutaj, a obecnymi chociażby w The Wolf Among Us. Z całą pewnością tytuł prezentowałby się atrakcyjniej, gdyby momentami gracz był troszkę bardziej angażowany w kontrolę nad postacią. Może by tak podpatrzeć parę bajerów od Davida Cage’a?

"Welcome to Pandora, kiddos."

Powtórzę się raz jeszcze, ale owoc współpracy Telltale Games i Gearbox (twórców głównego cyklu Borderlands, którzy użyczyli tym drugim markę) wyrósł na jedną z najlepszych serialowych gier. A jeśli jesteście fanami wszystkiego, co wiąże się z Pandorą, to spokojnie możecie zamienić „jedną z najlepszych” na „najlepszą”. Co bardzo mnie ciekawi, to jak losy naszych bohaterów zostaną poprowadzone dalej. Zakończenie jest otwarte, więc równie dobrze możemy wyczekiwać sezonu drugiego, jak i rozstać się z Fioną i Rhysem aż do Borderlands 3, gdzie owe indywidua pojawią się na bank. Dobrze by było również, gdyby Gearbox rozważyło małą pomoc scenarzystów z Telltale przy produkcji trójki – goście mają fach w ręku. Chociaż wyczytałem w sieci, że w przypadku niektórych scen z Tales… to pisarze od ojców Borderów użyczali swoich umiejętności (konkretnie ich dziełem jest wiele wystąpień Handsome Jacka, między innymi mocarna scena w ostatnim epizodzie – kto grał, ten chyba się domyśla, o co mi chodzi). W każdym razie słowem podsumowania, jeśli tylko nie masz alergii na gry, w których więcej się ogląda niż robi, to wyciągaj spod łóżka skarpetę z zaskórniakami i jazda na Pandorę. Nawet nie próbuj się wymigać.

Ilustracje pożyczone ze stron:
in.ign.com
softpedia.com
telltalegames.com
wallpaperup.com

Montinek
25 października 2015 - 17:32