Kryzys gracza – też to macie? - Antares - 16 stycznia 2016

Kryzys gracza – też to macie?

Jej historia potrafiła mnie wciągnąć totalnie na kilkanaście godzin. Tęsknię...

Dziesiątki napoczętych gier i przykre poczucie obowiązku nadrobienia „kupki wstydu”. Brak dawnego zaangażowania w rozgrywkę i porzucanie jej, nawet jeśli obiektywnie jest przyjemna i interesująca. Wreszcie, poczucie że czas poświęcony na niektóre gry fajniej by było spożytkować na coś innego… Skąd to się wszystko do cholery bierze?

Uwielbiam gry wideo. Z perspektywy czasu to moje najważniejsze hobby, towarzyszące mi przez całe życie, na dobre i na złe, pomimo zmieniającego się gustu. Jestem otwarty na rozmaite formy aktywności i nie lubię siedzieć w miejscu, dlatego próbowałem w życiu różnych rodzajów hobby. Wiele z nich już dawno mi się znudziło, a gry, tak jak dobra książka, potrafią mnie wciągnąć praktycznie zawsze. A przynajmniej kiedyś tak było, bo ostatnio coraz częściej mam z tym problem i przyznam szczerze, że mnie to przygnębia. Stąd pomysł na niniejszy wpis – tym razem bardzo osobisty. Ostrzegam – to rozkmina odrobinę z gatunku „first world problems”, dlatego jeśli oczekujesz w tym tekście jakiejś konkretnej wiedzy, to możesz jej tu nie znaleźć. Po prostu postanowiłem podzielić się kilkoma przemyśleniami, w końcu to blog, prawda?

Urodziłem się w 1987 roku, a do gier wideo zasiadałem na długo zanim zacząłem chodzić do szkoły podstawowej. Miałem okazję grać na ZX Spectrum w Horace Goes Skiing, na PC w świeżo wydany Wolfenstein 3D i przeżywać premiery wszystkich hitów ery pierwszego PlayStation. W końcu moje dzieciństwo przypadało głównie na lata 90. Od tamtych lat praktycznie bez większych przerw byłem z grami na bieżąco. Parę ładnych lat temu zrealizowałem także szczeniackie marzenie o dołączeniu do tzw. branży i rozpoczęcie działalności dziennikarskiej. Pielęgnowane przez lata czytania Secret Service, Gamblera, Neo Plus, Clicka czy PSX Extreme. Takiej prawdziwej działalności, z zamkniętymi pokazami dla prasy, pisaniem recenzji przed premierą i patrzeniem na granie z szerszej perspektywy. Dziś nadal to wszystko uwielbiam, ale pomijając „pracę”, samemu dla własnej przyjemności coraz częściej grać mi się nie chce.

Ktoś powie: „nie chce ci się grać, to nie graj”. I będzie mieć rację. Problem w tym, że właśnie mam ochotę na granie, tylko coraz częściej zdarza się porzucać, nawet obiektywnie świetne gry, które bardzo mi się podobają. Zachwycam się jakimiś rozwiązaniami z rozgrywki, kreacją postaci, światem, czy fabułą… po czym gdzieś się to rozmywa. Oczywiście można by zrzucać to wszystko na kanwę stresu, różnych obowiązków czy po prostu zwykłego znudzenia tematem. Czuję jednak, że chodzi o coś innego – być może o swoisty przesyt.

Gry to najlepsze cechy książek i filmu

Gatunków gier jest mnóstwo i znacznie się od siebie różnią, dlatego wszelkie uogólnianie jest krzywdzące. Niemniej jednak gdyby ktoś totalnie z zewnątrz zapytał mnie co jest takiego fajnego w elektronicznej rozrywce, wskazałbym na pewne połączenie różnych elementów, charakterystyczne dla gier RPG, przygodowych i action adventure. Generalnie wszystkich, w których poza rozgrywką istotne jest przedstawianie jakiejś historii, najlepiej z rozgałęzieniami fabularnymi. W ten oto sposób gra wideo łączy w sobie najlepsze cechy filmu (gra aktorska, muzyka, obraz) z rozbudowaną narracją i konstrukcją świata właściwą literaturze. Co więcej, wszystko to połączone jest z interaktywnością, która wielokrotnie wzmacnia odbiór przedstawianych treści. Moją ulubioną grą na zawsze zostanie zapewne Bioshock Infinite – umiem sobie wyobrazić tę historię jako świetny film, książkę lub nawet komiks. Ale bez samodzielnego przemierzania Columbii to już nie byłoby to samo. Grając w produkcję Irrational Games nie przeżywałem historii Bookera DeWiitt. Ja byłem Bookerem…

Niestety, ostatnio łapię się na tym że przeżywanie tych fantastycznych opowieści rozmywa się w moim przypadku w milionie pobocznych aktywności, które zachęcają do porzucania fabuły. Piję w tym momencie do sandboksów, których wychodzi w ostatnich latach mnóstwo. Mam nawet swoją teorię, że dzieje się tak dlatego, że tak jest po prostu taniej i łatwiej. Rozgrywka zostaje wydłużona, assety się nie marnują, a gracz ma jeszcze dodatkowo poczucie, że faktycznie eksploruje wirtualną krainę, która stanowi zamknięty mini-świat, a nie pustą, kartonową dekorację zbudowaną na szybko jako tło. To wszystko jest świetne, tylko prowadzi do pewnego problemu…

Rzadko oglądam seriale, ale Człowiek z Wysokiego Zamku kupił mnie totalnie i wolałem oglądać, niż grać

Za dużo… wszystkiego!

Wiedźmin 3, Dying Light, Mad Max, Fallout 4, Assassin’s Creed Syndicate, Bloodborne – to zaledwie kilka z wydanych w zeszłym roku gier oferujących dość otwarte światy i w miarę swobodną formułę rozgrywki. Wszystkie obliczone na nie kilka, czy nawet kilkanaście, lecz kilkadziesiąt godzin rozgrywki, zakładając że gracz lubi zaglądać pod każdy kamień. A ja niestety lubię, bo wiem że twórcy lubią ukrywać pod kamieniami różne ciekawe rzeczy i niekoniecznie mam tu na myśli „znajdźki” lecz po prostu różnorakie nawiązania, ciekawostki, fajne pomysły. Wielu graczy narzeka, że współczesne gry są za krótkie i generalnie słabsze, przez co mniej pozycji jest godnych uwagi. A ja ostatnio mam wręcz odwrotne wrażenie. Nawet dobre gry stają się za długie, zbyt rozwleczone i jest ich na dodatek za dużo!

Osobną kategorię stanowią wszelkie „niekończące się opowieści”. Gry MMO, sieciowe strzelanki, różnorakie formy rywalizacji. To również wartościowe gry, którym lubię poświęcać czas. Jaram się Heroes of the Storm, uwielbiam tłuc do radzieckich czołgów prowadząc swoją niemiecką maszynę w World of Tanks. Do Azeroth powracam regularnie czując się za każdym razem tak, jakbym wracał do domu, bo od 2006 roku pogrywam w World of Warcraft. A potem łapię się na poczuciu, że gry które nie mają końca, to już naprawdę „strata czasu” i rośnie mi przez to „kupka wstydu” nieukończonych tytułów dla pojedynczego gracza, które w teorii każdy szanujący się znawca powinien ukończyć.

I tak oto lista się powiększa. Zaciska wokół szyi jak pętla na szubienicy wstydu ;) Pominięte z różnych względów perełki z czasów PSX (ostatnimi czasy nadrobiłem Parasite Eve i to akurat był strzał w dziesiątkę), mnóstwo gier z ostatniej generacji i piętrzące się „nadgryzione” tytuły z ostatnich lat, miesięcy, tygodni. Teraz tym bardziej uświadamiam sobie, dlaczego tak bardzo podobał mi się Bioshock Infinite – to gra z idealnie wyważonym czasem rozgrywki. Długa na tyle, by nie pozostawić zbyt dużego niedosytu. I zarazem krótka, by nie zdążyć się znudzić i zostać porzuconą w kąt. Chciałbym, żeby więcej gier było takich.

Konkluzja tego wszystkiego jest taka, że grom coraz trudniej walczyć o moją uwagę. Pasjonuję się wytworami kultury, a gry są jej bardzo ważnym elementem, dlatego na pewno nigdy nie przestanę być graczem. Niemniej jednak staram się dużo czasu poświęcać na rozwój (wiedza z dziedziny designu interakcji) i jestem zmuszony coraz racjonalniej podchodzić do zarządzania wolnymi chwilami. Przez to dobra gra coraz częściej przegrywa u mnie z książką, czy przeglądaniem sieci w poszukiwaniu różnych inspiracji. Chociaż niegdyś zawsze starałem się zachować odpowiednią ilość czasu na granie. Miewacie podobne problemy? Jak sobie z nimi radzicie?    

Antares
16 stycznia 2016 - 23:52