The Black Queen - coś dla fanów debiutu NIN i starego Depeche Mode - fsm - 4 lutego 2016

The Black Queen - coś dla fanów debiutu NIN i starego Depeche Mode

Tytuł wpisu mówi sam za siebie. Fever Daydream, debiutancki album grupy The Black Queen, to rzecz skrojona dla miłośników, tak modnych ostatnio, lat 80-tych. Napędzana syntezatorami, mroczno-taneczna petarda, o której zapewne jeszcze nie słyszeliście. Pozwólcie więc, że krótko Wam naświetlę czym jest zespół i czym jest ich dzieło.

Greg Puciato to wokalista momentami dosyć ekstremalnego zespołu The Dillinger Escape Plan. Joshua Eustis był częścią elektronicznego duetu Telefon Tel Aviv, grał również z Nine Inch Nails i Pusciferem, zaś Steven Alexander to doświadczony "techniczny", który współpracował z NIN, ale także z popową gwiazdką Keshą. Pierwsze wzmianki o wspólnym projekcie pojawiły się 3 lata temu, a konkretne dźwięki wypłynęły na szerokie wody internetu wczesną wiosną 2015 roku. Czujni poszukiwacze klimatów retro, electro, synth i ambient od razy zaznaczyli sobie w kajetach, że The Black Queen to coś, na co warto czekać.

Album Fever Daydream ujrzał światło dzienne 29 stycznia i od tego czasu codziennie gości w moich głośnikach. Jest to sprawa dosyć ciekawa, bo nie licząc wycieczek w kierunku Perturbatora lub dźwiękowych motywów z Kung Fury lub Blood Dragon (których jednak nie słuchałem poza obrębem filmu/gry), to nie pałam wielką miłością do syntetycznych, muzycznych wyziewów sprzed trzech dekad. Tymczasem The Black Queen - w swojej retronowoczesności - trafiło w jakiś odsłonięty nerw, bo ich debiut podoba mi się przeogromnie.

Na całość składa się 10 kompozycji (wliczając niespełna dwuminutowe intro), z których 4 zostały zaprezentowane przed premierą i dają doskonały wgląd w to, czym jest kompletne Fever Daydream. Innymi słowy, jeśli podoba się Wam to, co gra w załączonych filmikach, dajcie szansę całości. Jest tu miejsce na taneczne, pulsujące, seksowne kawałki w stylu rewelacyjnego Silent Scream czy wyposażonego w charakterystyczny, perkusyjny "klask" Death Cannot Touch, w którym zazwyczaj drący japę Greg Puciato udowadnia, że jest zdolny, melodyjny, liryczny i w ogóle delikatny jak kaczuszka. Poza tym traficie na świetny, singlowy Maybe We Should, który pomału się rozpędza, a na deser daje fajnie ukrytą gdzieś z tyłu gitarę (podobny motyw pojawia się zresztą w The End Where We Start) czy lekko pachnący Nine Inch Nails z czasów Year Zero spokojny numer Distanced.

Cała płyta składa się z tych samych elementów - syntetyczna perkusja, wwiercające się w ucho sytnezatorowe zagrywki, sporo oddechu (charakterystyczne echo), świetne linie melodyczne i odrobina przywalonych samplami gitar, ale pozostaje niezmiennie świeża i zaskakująca. Pretty Hate Machine, pierwszy album NIN, jest płytą dużo agresywniejszą, ale smakuje podobnie. Najwięcej radości Fever Daydream przyniesie tym, którzy nadal tęsknią za mądrym, mrocznym, tanecznym klimatem. Jeśli depeszowe People Are Poeople czy A Question of Time wywołują u Was uśmiech, dajcie szansę The Black Queen. Fever Daydream to bardzo dobry debiut i niezwykle przyjemna niespodzianka na początek roku.

fsm
4 lutego 2016 - 09:29