Tak oto, nieustannie poruszając się w prawo dobiegliśmy do końca trylogii Assassins Creed Chronicles! Mateczka Rosja przywitała mnie z nieco chłodno i z dystansem, ale czy zgodnie ze wschodnim zwyczajem, o krótkim przywitaniu na stole pojawiła się wódeczka i wszystko nabrało cieplejszych barw? Wychylmy za to i zaczynamy!
Brzydko, szaro, ponuro i do tako tak... ziarniście. Czy to ja mam jakieś zakłócenia na monitorze, czy ta gra tak wygląda? A jednak... to założenie gry... Wzdycham, bo cóż tu zrobić. Zdecydowanie wolałam barwne klimaty Indii czy chińskie malowidła niż propagandę w kolorze szarości. Jest jeden plus takiej kolorystyki. Dość łatwo przychodzi na tym tle wyszukanie kolejnych elementów zabarwionych na czerwono, wskazujących dalszą drogę naszego asasyna.
Jako pierwsze postawię Ubisoftowi malesieńki plusik za przeniesienie akcji do Rosji. Nie często się zdarza, aby umiejscawiać akcję gry w kraju niebędącym na liście światowej czołówki popularności i takim co to zawsze jako pierwsze atakują kosmici. Jednocześnie bardzo żałuję, że Ubisoft nie poszedł o krok dalej. Gdyby w każdej części Chronicles zadbał o oryginalny dubbing w języku kraju, do jakiego udają się zabójcy... Jakże przyjemnie byłoby usłyszeć swojsko brzmiący rosyjski zamiast angielskiego.
Historia trzeciej odsłony Chronicles rozpoczyna się w 1918. Do władzy dochodzą Bolszewicy i w wyniku ich brutalnych działań dochodzi do wojny domowej. Ciemne chmury zebrały się nad Rosją, a w ich cieniu porusza się Nikolai Orelov, który poszukuje artefaktu. Fabuła zaskakuje może w jednym momencie, gdy bierzemy pod nasze skrzydła Anastazję. Będziemy mieli okazję także zagrać jej postacią i muszę przyznać, że grało mi się nią dużo przyjemniej niż Orlovem. Jednocześnie mam spore zastrzeżenia do tego pomysłu ze względów historycznych, ale gdy potraktujesz to jako kolejną fantazję ze świata Assassin's Creed Chronicles, jest lepiej. Fabularnie dość luźno wiąże się z pozostałymi częściami, w szczególności z chińską odsłoną. Niemniej jednak pomysł wygląda tak, jakby ktoś został zmuszony do jego wymyślenia pod groźbą wysłania na przymusowe wakacje do Rosji... W kwestii rozgrywki wciąż mamy do czynienia z tym samym asasynem, co w poprzednich odsłonach. Asasyn został ubrany w inne ciuszki i dodali mu dwie nowe zabawki, z czego jedna jest w sumie bezużyteczna. Mowa tu o broni palnej, którą możemy używać tylko w przeznaczonych do tego miejscach, za to w trakcie pozostałej rozgrywki nie da się z niej nikogo zastrzelić. Nowością jest urządzenie pozwalające nam na niszczenie urządzeń elektrycznych.
Męczymy z się z Orlovem jakieś 3-4 godziny, choć za pierwszym podejściem zajmuje to zdecydowanie więcej czasu. Podciągnięty na siłę poziom trudności, powoduje, że nieustannie powtarzamy pewne fragmenty. Szczerze nienawidziłam z poprzednich odsłon elementów ścigania się z czasem, ale w tej części wynieśli ten pomysł na szczyt sadyzmu. Ratowanie niewiasty na czas, uciekanie przed ogniem, przed ostrzałem, fikołki na dachu pociągu... trzymajcie mnie! Niejednokrotnie zginęłam niewiadomych przyczyn, gdy podążający za mną ogień czy ostrzał był jeszcze w pewnej odległości. Skutkowało to powtarzaniem sekwencji do upadłego.
Spójrzmy jednak na rosyjską część przygody, na tle pozostałych odsłon. Cała trylogia zaczęła się całkiem ciekawie. Zainteresowała mnie oryginalnym stylem graficznym, lżejszym podejściem do tematu i bardziej zręcznościową formą, nie tak rozbuchaną i pełną „wszystkiego, co dało się wcisnąć” wizją świata assasynów. Shao Jun prezentowała całkiem interesujący zakres możliwości i sympatycznie przemykało się w cieniu Zakazanego Miasta. Nie była zbyt wymagająca, ale od tego typu gier nie wymagam wielkich wyzwań. Przenosząc się do Indii, otrzymaliśmy barwne plansze i zupełnie nijakiego bohatera, który za przykładem księcia Persji ratował księżniczkę z opresji. Podkręcono nieco poziom trudności, ale za tym nie poszło wiele zmian. Przygoda w Indiach okazała się zupełnie nijaka i niezapadająca w pamięć. Assasyn powoli zaczął zsuwać się z dachu i niestety przy części dziejącej się w Rosji, biedak nie zdążył się złapać krawędzi i uderzył w głuchą ziemię. Po raz kolejny zaserwowano to samo, utrudniając graczowi życie, jak tylko się dało. Gra okazała się irytująca i w dodatku zwyczajnie brzydka. Niepotrzebnie nałożone ziarno, które zapewne miało „postarzyć” produkcję uczyniło z niej coś bardzo trudnego w odbiorze nie tylko ze względów estetycznych. Muszę przyznać, że od patrzenia na tak zaprószony obraz moje oczy męczyły się i w konsekwencji moje spotkania z Orlovem musiałam podzielić się na kilka odcinków.
Ubolewam, bo te gry mogły stać się perełkami na miarę innych mniejszych produkcji Ubisoftu. Gdyby tylko ktoś dopracował kilka kwestii. Poprawił miałką fabułę, stworzył dużo więcej intrygujących połączeń pomiędzy poszczególnymi odsłonami, wprowadził więcej ciekawostek na temat miejsca i czasów, w których gramy, zróżnicował rozgrywkę, nie pchając na siłę irytujących momentów... Chciałoby się zagrać w coś nietuzinkowego. Ostatecznie dostaliśmy coś, co mogłoby, by być niezapomniane, gdyby ktoś w Ubi nie myślał jedynie przez pryzmat sypiących się dolarów. Miejmy nadzieję, że roczna przerwa od serii Assassin's Creed pozwoli spojrzeć nam na kolejną odsłonę dużo bardziej przychylnym okiem. Do zobaczenia w Egipcie!