Wraz ze startem polskiej linii Marvel Now moja fascynacja komiksowym światem superbohaterów rozkręciła się na całego, co mogło się skończyć tylko w jeden sposób - sprowadzeniem ze Stanów oryginalnych wydań, które nie da rady obecnie dostać po polsku. Niestety z taką formą zakupów wiążą się dodatkowe koszta, więc trzeba oszczędzać jak się da, przykładowo zamawiając kilka albumów na raz. W pierwszym zamówieniu zdecydowałem się na uzupełnienie tytułów związanych z X-Men, oraz sprawdzenie jednego z najczęściej polecanych tomów.
Tak naprawdę to trzy widoczne powyżej albumy składały się na dwa zamówienia, ponieważ jako początkujący kolekcjoner popełniłem błąd i zamówiłem pojedynczy komiks, przez co sumarycznie jego cena graniczyła ze skandalem. Po tym jak przyrzekłem sobie, że będę brał przynajmniej dwa albumy na raz, przeczytałem pierwszą część Uncanny X-Men i nabyłem kolejne tytuły. W tym miejscu muszę się usprawiedliwić, że miało to miejsce jeszcze przed ostatnimi zapowiedziami Egmontu o rozszerzeniu kolekcji w tym roku (postanowiłem sobie, że co tylko się da nabędę w rodzimym języku). Miałem takiego nosa, że pierwsza paczka zawierała serie których doczekamy się w 2016 roku w polskich księgarniach.
Jako pierwsze wziąłem do reki Uncanny X-Men, które jest pewnego rodzaju uzupełnieniem dla znanego nam All-New X-Men, a dodatkowo serie mutantów będą się łączyć w Battle of the Atom (które wyjdzie jakoś pod koniec roku). Byłem niezwykle zaintrygowany punktem widzenia Cyclopsa, który po AvX stał się naprawdę ciekawą postacią, oczernianą i obrzucaną błotem w serii o młodych mutantach. I tutaj szok - to są najzwyklejsi (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) X-Men! Pomagają żółtodziobom, którzy dopiero odkrywają swoje moce, dbają o wizerunek mutantów w niegościnnym świecie, walczą ze spuszczonymi ze smyczy Sentinelami. To bardzo zaskakująca odmiana, ale skoro oba komiksy pisze ten sam scenarzysta to zakładam, że tak miało być i jest to fajne podejście pokazujące jak niejednoznacznym bohaterem stał się niegdysiejszy naczelny harcerzyk Marvela.
Przygody gromadki Cyclopsa są raczej dość standardowe, a nowi mutanci nie dorastają niestety do pięt uczniom z serii Wolverine i X-Men. Główną zaletą tych opowieści jest taki… jakby to nazwać… renegacki klimat. Grupa mutantów z “uszkodzonymi” mocami jest poszukiwana przez “legalnych” X-Men, Avengers i S.H.I.E.L.D. więc każdy nowy członek musi podjąć trudną decyzję i wybrać mniejsze zło. W pierwszym tomie fajnie się to wszystko rozkręca, widzimy jak doświadczeni mutanci muszą sobie radzić z ograniczonymi mocami, jak próbują się zorganizować po zamieszaniu z AvX i jak wchodzą w reakcję z resztą X-men. Generalnie polecam wziąć się za Uncanny po przeczytaniu All-New, bo tam jest małe wprowadzenie do działań Cyclopsa, a także poznamy jedną scenę z dwóch różnych perspektyw i czytana w tej kolejności naprawdę zyskuje.
Drugi tom zaskakuje gwałtowną zmianą klimatu na magiczno/demoniczno/międzywymiarowe czary mary, a później akcja znacząco zwalnia, bo historia skupia się na treningu całej ekipy. Na koniec na szczęście dostajemy mocne uderzenie w postaci walki z zaawansowanym modelem Sentinela, ale tom o tytule “Broken” zahamował mój entuzjazm, więc w sumie ucieszyłem się z napisu, że ciąg dalszy poznam dopiero w Bitwie Atomu.
I jeszcze muszę wspomnieć - Uncanny X-Men wygląda koszmarnie. To taki kreskówkowo/przerysowany styl, który nawet pasował do pierwszych tomów Wolverine i X-Men (tych niewydanych po polsku, bo mających premierę przed Marvel Now), ale tutaj go kompletnie nie trawię. Na szczęście później zmienia się rysownik i jest… gorzej. Na tyle, że jak wracamy do poprzedniego artysty to aż można odetchnąć z ulgą. Nie uważam się za żadnego speca od rysunków, ale wiem kiedy coś jest po prostu brzydkie. I prace Irvinga są po prostu brzydkie (choć nie zaprzeczam, że jego styl nawet pasował do demonicznego epizodu Magik). Spróbujcie odgadnąć z obrazka po lewej kto z kim na nim rozmawia.
Jeśli chodzi o pierwszy tom Thora… to jest to zdecydowanie najlepsze co czytałem w ramach Marvel Now. Tajemniczy antagonista, zamieszanie z czasem, kosmiczne mity… Postać rzeźnika bogów autentycznie odrzuca i budzi zgrozę, co osiągnięto prezentując nam kolejne efekty jego “pracy” mającej na celu wyrżnięcie wszelkich bóstw całego kosmosu. Historia jest poprowadzona niesamowicie zręcznie, bo zatargi Thora z Gorrem przedstawiane są nam niechronologicznie, a jednak jest to kompetentna i klarowna opowieść. Niesamowita jest wizja przyszłości, gdy nasz podstarzały Gromowładny siedzi na tronie ojca i samotnie broni Asgardu przed armią demonicznych ogarów. Oczarował mnie też kontrast między obecnym, odpowiedzialnym Thorem, a jego niegodną wersją z młodości. Świetnie to wszystko współgra z obecnym statusem boga piorunów, który stracił rękę (jak przyszły Thor) i Mjolnira, więc posługuje się swoją wysłużoną siekierą (jak przeszły Thor). Teraz widzę wyraźnie, że podstawy do obecnej formy tego bohatera zostały podłożone już tu.
Wiele dobrego się nasłuchałem o Ribicu i muszę z pełną stanowczością dołączyć się do zachwytów nad stylem tego artysty. Mieszanie różnych technik na pojedynczych kadrach, bardziej baśniowy, a mniej superbohaterski klimat… w skrócie - Esad Ribic to teraz mój nowy ulubiony artysta komiksowy.
Niestety pierwsza historia rozłożyła się na dwa tomy, więc ciąg dalszy poznam dopiero w kolejnym komiksie, zatytułowanym “Godbomb”, który jest obecnie na samym szczycie mojej listy zakupów.
Niewiele więcej napiszę o Thorze z Marvel Now, bo musiałbym się nad nim dalej rozpływać, a chyba udało mi się przekazać, że jak najbardziej warto się z nim zapoznać, nawet jeśli na co dzień nie czytujecie komiksów. Absolutny mus jak już wyjdzie po polsku! (pewnie jakoś w okolicach lipca)
Pierwsza okazja na wzięcia do ręki amerykańskich komiksów to też dobry moment na porównanie tego wydania z tym co mamy w Polsce. I zupełnie niezgodnie z moimi przewidywaniami wygrywa…
...polska edycja. Twardsze okładki, obecność skrzydełek, jakiś-taki lepszy papier, rodzimy język (choć to nie zawsze zaleta), cena jest atrakcyjniejsza, są łatwiej dostępne, a same tomy wyglądają jakoś tak okazalej, bo wszystko co mam w oryginalnym wydaniu jest z jakiegoś powodu cieńsze od czegokolwiek co wydał u nas Egmont. Ciężko postawić oba wydania obok siebie na półce, bo delikatnie różnią się wysokością i miejscem nadruku. Generalnie wygrywa wersja polska, więc obecnie wstrzymuję się z czymkolwiek co zapowiedziano u nas, by zgarnąć te fajniejsze tomy jak już wyjdą.
No… poza Thorem, bo nie wysiedzę kilku miesięcy czekając na drugą część God Butchera….