Sympatyczni i niepotrzebni – recenzja filmu Ratchet i Clank - Hed - 29 kwietnia 2016

Sympatyczni i niepotrzebni – recenzja filmu Ratchet i Clank

Zawadiacki kosmiczny podróżnik Ratchet i jego wierny kompan robot Clank to bez wątpienia jedni z najsympatyczniejszych bohaterów w historii gier. Ich przygody śledziliśmy w wielu świetnych odsłonach serii Ratchet & Clank, która z z czasem niestety straciła na popularności. Przyczyn pewnie można upatrywać w tym, że w pewnym sensie skończyła się era „konsolowych maskotek” i sympatyczny plusz zastąpiły pulsujące muskuły Marcusa Feniksa. Charakterystyczny klucz dzielnego Lombaxa pokrył się kurzem. Na szczęście firma Sony i studio Insomniac postanowiły przypomnieć uniwersum niedawną grą, która okazała się naprawdę niezła, a także pełnometrażowym filmem animowanym, opowiadającym podobną historię zawiązania się przyjaźni Ratcheta i Clanka.

Ratchet i Clank w postaci filmu? Pomysł wydawał się niezły, ale...

Jak jest z ekranizacjami gier wszyscy dobrze wiemy – przed seansem niemal każdej z nich trzeba podpisać dokument, że czynimy sobie krzywdę na własne życzenie. Kiepskie scenariusze, fatalne wykonanie, bezsensowne nawiązania do materiału źródłowego – problemy można by mnożyć, ale w przypadku Ratcheta i Clanka byłem jednak podekscytowany. „To nie może się nie udać, bo przecież sama gra jest jak film” - kołatało mi się w głowie. Rzeczywiście filmowy Ratchet i Clank jest jak „ta gra, która była jak film”, chociaż w kwestii jego oceny wiele zależy od jednego prostego czynnika. Tego, ile godzin spędziliście na wspólnych przygodach z tytułowymi bohaterami.

Fabularnie bez zaskoczeń, ale sympatycznie

Film i gra z 2016 roku opowiadają historię, która oczywiście jest swoistą przeróbką oryginalnej opowieści z pierwszej odsłony serii Ratchet & Clank. W wielkim skrócie chodzi o to, że galaktyce zagraża szalony przewodniczący Drek, przywódca rasy Blargów, który zbudował machinę zdolną niszczyć planety i wykradać ich fragmenty. Galaktyczni Strażnicy nie są w stanie poradzić sobie z tym problemem, ale na szczęście do akcji wkracza para świeżych rekrutów: zawadiacki, lecz niezbyt rozgarnięty mechanik Ratchet i wybrakowany, ale rezolutny robot Clank. Wspólnymi siłami bohaterowie muszą zmierzyć się z armią robotów oraz presją sławy. Nie wszyscy wytrzymują bowiem rywalizację o poklask mas – tak, patrzymy na Ciebie Kapitanie Qwark – więc w filmie nie brakuje momentów emocjonalnych. Ta emocjonalność jest bardzo oklepana i oparta na kliszy przerabianej w kinie setki, jeśli nie tysiące razy. Z drugiej strony myślę sobie, że growe przygody Ratcheta także podążały za utartymi wzorcami, z klasycznym wątkiem upadku i odzyskania motywacji do walki na czele. Trudno więc miec to za złe filmowi.

Wspomniana szablonowość sprawia, że przebieg fabuły można przewidzieć, szczególnie, jeśli zna się dotychczasowe gry z serii (zobaczcie sobie po seansie zbitkę przerywników filmowych z pierwszej gry). Scenarzysta filmu, T.J. Fixman, który zresztą tworzy przygody Ratcheta i Clanka od początku, słusznie dodał jednak do dobrze znanej opowieści parę pomysłów z innych rozdziałów serii. Dzięki temu pierwsze skrzypce szybko zaczyna grać Doktor Nefarious, szalony naukowiec, któremu przyświeca jeden cel: sianie chaosu. Miło było zobaczyć tego wariata w filmie, tym bardziej, że przy okazji poznaliśmy jego tło fabularne. W podobny sposób potraktowano Ratcheta i Clanka, wychodząc pewnie z założenia, że część widowni nie ma pojęcia o ich przygodach. W tym sensie film jest więc ideowo pełnoprawnym restartem – pokazuje początek przyjaźni, zarysowuje postacie i tylko wspomina o wątkach, które później mogłyby doczekać się rozwinięcia (jak pewnie wiecie, Ratchet jest ostatnim reprezentantem rzadkiej rasy Lombaksów, co odgrywało istotną rolę w grach). Zakończenie jest też klasyczną dla kina akcji furtką do następnej części i nie pozostawia złudzeń, że takowa może powstać. W tej konstrukcji brakuje chyba tylko jednego: jakiekolwiek rozwoju postaci. Na takowy nie ma miejsca, bo film skupia się raczej na wprowadzaniu na arenę bohaterów i skrótowym przedstawieniu ich charakterystyki.

Niezła ekranizacja, taki sobie film?

Oglądając Ratcheta i Clanka biłem się z myślami, bo jako fan gier byłem usatysfakcjonowany a jako miłośnik kina skonfundowany. Zacznijmy od pozytywów, bo poza niezbyt odkrywczą, ale przyjemną fabułką, jest ich całkiem sporo. Powiem szczerze, że Ratchet i Clank jest chyba najlepszą adaptacją gry wideo, jaką widziałem, chociaż w pewnym stopniu wynika to z niskiego poziomu takowych dzieł. Chodzi w skrócie o to, że ten film nie jest tylko zbiorem nawiązań do materiału źródłowego, lecz jest po prostu samym materiałem źródłowym. Oglądamy przygody Ratcheta i Clanka bez żadnych nietrafionych prób zmiany konwencji, gatunku, stylu czy kierunku. Film jest pełen akcji, humoru, prostych, lecz nie pozbawionych uczucia i znaczenia dialogów, no i setek nawiązań do gier (pojawia się nawet Sly Cooper i Jak!). Chyba najlepiej obrazuje to fakt, że sporo czasu poświęcono na prezentację arsenału bohaterów, włącznie z charakterystycznymi animacjami prezentującymi sprzęt w akcji (studio Insomniac Games, które stworzyło serię, jest znane z szalonych rodzajów broni).

Słowem, po raz pierwszy oglądając film na podstawie gry nie czułem, że ktoś robi mnie w konia i udaje, że rozumie grę, do której się odwołuje. To miła odmiana po tylu paszkwilach. Niestety Ratchet i Clank nie robi nic więcej ponad zaspokojenie potrzeb fana serii, który, powiedzmy sobie szczerze, potraktuje ten film nad wyraz ulgowo. Jako dzieło oderwane od serii gier, film prezentuje się niezbyt imponująco i myślę, że osoby, które po raz pierwszy stykają się w dwójką tytułowych bohaterów, raczej ich nie pokochają.

W filmie zabrakło pazura i reżyserii.

Jeśli miałbym krótko określić, czego brakuje, powiedziałbym, że chodzi o wyczucie i odwagę w reżyserii, o ile w ogóle można mówić o reżyserii w tym filmie. Scenariusz jest jak mówiłem oparty na przewidywalnych do bólu zwrotach akcji a w dodatku brakuje w nim głębi i dynamiki. Film snuje się przez to w nieszczególnie ciekawy sposób, odhaczając kolejne sceny bez większego pomysły i iskry. Czułem się tak jakbym przechodził grę na poziomie bardzo łatwym – niby sobie postrzelasz, gdzieś tam się uśmiechniesz, ale nie będzie to szczególnie godne zapamiętania i satysfakcjonujące doświadczenie. Brakuje pazura, wyrazistości, wyzwania i lepszego kontekstu, co z punktu widzenia osoby nie znającej uniwersum będzie prowadziło do krainy, której kino rozrywkowe stara się unikać za wszelka cenę. Krainy nudy.

W odbiorze filmu nie pomaga również humor czy raczej polska lokalizacja. Po pierwsze, nigdy nie uważałem Ratcheta i Clanka za jakiś wyznacznik poczucia humoru, bo Insomniac Games owszem bawiło się konwencjami, parodiami i nie unikało absurdalnych pomysłów, lecz zawsze trzymało to wszystko w ryzach, serwując przede wszystkim po prostu sympatyczne postacie. Tymczasem filmowa wersja w pewnych momentach próbuje dosłownie zniszczyć odbiorcę seriami karabinowymi ciętych ripost i błyskotliwych smagnięć biczem. Jest tego za dużo, a poszczególne żarty nie zawsze wychodzą dobrze. Być może winę za to ponosi lokalizacja filmu, w której pełno jest odniesień do mediów społecznościowych („nie wrzucajcie tego na walla”) i polskiej biesiadnej popkultury prowincjonalnej (ile można słuchać o Pudzianie i Hardkorowym Koksu?). Nie powiem, żebym się czasem nie uśmiechnął, raz czy dwa nawet cicho prychnąłem, ale większą część seansu przesiedziałem jednak w pozycji skoncentrowanego, trochę zaniepokojonego krytyka filmowego (pozycja wygląda następująco: przygarbiony, palec prawej ręki przy ustach symbolizujący zamyślenie, zmarszczone czoło).

Dubbing jest w porządku, ale lokalizacja już nie bardzo.

Nie przeszkadzały mi za to drobne zmiany w obsadzie dubbingowej, gdzie Maciej Musiał zastąpił Wojciecha Malajkata znanego z gier, bo po prostu zwykle grywałem i tak z oryginalną ścieżką dźwiękową. Moim zdaniem młody aktor wypadł całkiem nieźle w tej roli, a nawet jeśli ktoś miałby co do niego wątpliwości, pozostała część obsady odwaliła kawał dobrej roboty. Kryszak jako Clank jest świetny, Łukasz Nowicki świetnie oddaje postać Kapitana Qwarka, Nefarious mówi co prawda głosem Gargamela, no bo przecież w polskiej wersji napędza go nie kto inny jak Mirosław Wieprzewski, ale mi to do tej postaci pasuje idealnie. Większym problemem jest więc lokalizacja, która trochę wypacza typowo ratchetowy klimat i sprawia, że kompletnie nie ma czuje różnicy w tym, co oglądam. Równie dobrze mogłaby to być opowieść o gadających delfinach albo biedronkach.

Fanom się spodoba, inni będą ziewali

Tak jak mówiłem wcześniej, Ratchet i Clank to film trudny w ocenie. Jako wielki miłośnik tej serii bardzo chciałbym, żeby świat pokochał tytułowych bohaterów i ponownie wyniósł ich na piedestał. Z tych samych powodów w kinie bawiłem się nieźle, bo zobaczyłem dokładnie to, czego się spodziewałem – a raczej nie zobaczyłem niczego, co przeczyłoby istocie tego uniwersum. Ratchet i Clank równie dobrze można by rozbić na przerywniki filmowe do następnej gry.

Gry mają przewagę - pomiędzy scenami fabularnymi jest jeszcze rozwalanie pudeł i zbieranie śrubek.

Z drugiej jednak strony obawiam się, że pierwsza kinowa przygoda Ratcheta i Clanka nie zaskarbi im wielu nowych fanów, bo niestety pozbawiony reżyserii i wyrazu film niknie na tle tak licznej dzisiaj konkurencji. Pośród filmów o ambitnych kurczakach, gadających kotach, uroczych mamutach i innych wypuszczanych z fabryki tworów, Ratchet i Clank są równie sympatyczni co niepotrzebni, stanowiąc raczej ciekawostkę dla fanów niż nową kultową „kreskówkę”. Obym się mylił, bo jeśli nie uda się sprzedać nowego filmu i gry, mogą one być nie restartem, lecz pożegnaniem zawadiackiego Lombaksa i wybrakowanego robota.

OCENA: 5/10 (dla osób, które nie znają serii), 7/10 (dla fanów serii)

Hed
29 kwietnia 2016 - 15:28