Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów - recenzja filmu - fsm - 7 maja 2016

Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów - recenzja filmu

Studio Marvel to prawdziwa biznesowa perła na kinematograficznym rynku. Od 2008 roku, od premiery pierwszego Iron Mana, konsekwentnie rozbudowuje swoje filmowe uniwersum łamiąc kolejne bariery i udowadniając, że "to się nie może udać" nie musi dotyczyć wszystkich. Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów to trzynasta produkcja w Marvel Cinematic Universe i pełne rozmachu otwarcie tzw. trzeciej fazy. Patrząc na recenzje krytyków, widzów i wyniki w box office staje się jasne, że oto przed nami kolejny wielki sukces. Ale czy na pewno?

Wojna bohaterów funkcjonuje jako bezpośrednia kontynuacja Zimowego żołnierza i Czasu Ultrona, i jako taka łączy ze sobą klimat właśnie tych dwóch produkcji, poszerzając skalę wydarzeń z drugiej części Kapitana Ameryki, ale nie przeskakując w rozmachu Avengersów. Osią fabuły, jak zawsze, jest konflikt. Tym jednak razem uniwersum Marvela postanowiło pokazać, co się dzieje za kulisami efektownych superbohaterskich akcji, jak na życie obywateli wpływa wielomiliardowa destrukcja w imię pokoju, która tak ładnie wygląda w oku kamery. Innymi słowy: każde ocalenie świata jest równoznaczne z setkami mniejszych i większych tragedii wśród zwykłych ludzi. To jest coś, nad czymś nawet wszechmocni herosi nie mogą zapanować. Pojawia się więc propozycja: zbiór zasad, praw i wytycznych nazwanych Protokołem z Sokowii. Avengersi przestaną być prywatną, ponadnarodową jednostką i zaczną być kontrolowani przez ONZ, a ich misje będą podlegać ścisłemu nadzorowi. W biurokratycznym świecie wydaje się to być rozsądnym pomysłem, ale dobrze wiemy, że np. zinfiltrowana przez Hydrę T.A.R.C.Z.A. na papierze też wyglądała świetnie...

To, co opisałem powyżej, to tylko pokrywka - w wielkim garze znajduje się dużo więcej składników. Po nieudanej (ale piekielnie efektownej i bardzo w duchu poprzedniego filmu z Kapitanem) akcji w Afryce przychodzi czas na refleksję. Tony Stark po porażce związanej z projektem Ultron odnalazł sumienie i zrozumiał, że samowolka nie musi się sprawdzać. Z kolei służbista Steve Rogers stracił zaufanie do władz po tym, jak Hydra wyprała mózg jego najlepszemu kumplowi i głęboko wierzy w swój wewnętrzny moralny kompas, dużo bardziej wyczulony od rządowych instrumentów. I to właśnie relacja Kapitana z Zimowym żołnierzem, stająca na drodze w zasadzie wszystkich ważnych postaci, jest drugą odnogą głównego wątku. Ale wszystko dałoby się załatwić, gdyby nie działający gdzieś w tle bardzo nietypowy dla Marvela złoczyńca (który tak naprawdę nie do końca nim jest) ze swoim własnym planem.

Bracia Russo dwa lata temu wyreżyserowali Zimowego żołnierza, dla wielu najlepszy film w całym Marvel Cinematic Universe. Szpiegowska afera ożeniona z komiksowym heroizmem zdała egzamin, cieszy więc ich zaangażowanie w ten projekt. Wojna bohaterów to naturalne przedłużenie poprzedniego filmu, tylko podkręcone, odpicowane i "bardziejsze". Jest miejsce na politykę i tajne misje, jest mnóstwo świetnie zainscenizowanej walki na krótki dystans, jest masa świetnie naszkicowanych i wiarygodnych postaci (mamy tu aż 12 bohaterów - aż dziwne, że przy takiej skali nie rozsypało się to w drobny mak) jest spory rozmach i prawdziwa komiksowa demolka. No i jest mnóstwo zmian tempa i atmosfery - humor i lekki duch zawsze były obecny w MCU, nie inaczej jest tym razem.

Wojna bohaterów w wielce udany sposób łączy poważną część uniwersum: świat istniejący poza USA, zniszczenie wpływające na życia zwykłych ludzi, konieczność kontrolowania olbrzymiej mocy, z klasyczną wysokobudżetową frajdą wynikającą z oglądania, jak ludzie w kostiumach okładają się po buziach. Mimo wysokiej ilości "bo tak" napędzających fabułę, musi podobać się logika rządząca tym światem. Wszystko z czegoś wynika, odwołuje się do przeszłości, i bardzo łatwo można wytyczyć ścieżkę dla każdej z postaci. Skąd przybywa, kim jest, co chce osiągnąć i jak doszedł do tego miejsca, w którym jest teraz. To bardzo ważne, bo nie burzy iluzji wykreowanej za pomocą CGI i ładnych krajobrazów. I nawet wprowadzenie zupełnie nowych postaci - Czarnej Pantery i Spider-Mana odbyło się zaskakująco naturalnie i bezboleśnie. Uwarunkowane fabularnie, na luzie i bardzo, ale to bardzo satysfakcjonujące.

Nie mam wątpliwości jednak, że nowemu Kapitanowi Ameryce brakuje sporo do ideału i nie mogę go nazwać najlepszym filmem w tym uniwersum (choć jest bardzo wysoko). Konflikt między herosami, choć ogląda się go bardzo dobrze, nie kipi od emocji na takim poziomie, jakiego życzyliby sobie twórcy z jednego prostego powodu. To jest konflikt tymczasowy i nawet mimo wielkich różnic światopoglądowych, oni wszyscy nadal są kolegami. Starano się z Zemo stworzyć ciekawego złoczyńcę i na dobrą sprawę się udało, ale mimo wszystko ta postać nie była prawdziwym wyzwaniem. Tak naprawdę jedynym porządnym "Złym" był Crossbones podczas swojego krótkiego występu. Wojna bohaterów jest też najdłuższym filmem w MCU, ale cierpi na kilka niewielkich dłużyzn, które co prawna nie kładą się cieniem na odbiorze całego filmu, ale zapamiętałem ich obecność. No i na koniec - mimo rozmachu i solidnych efektów, zabrakło natchnienia podczas operowania kamerą. Naprawdę ładnych kadrów jest tu bardzo mało - Joss Whedon zrobił to ciut lepiej.

Na koniec wspomnę o tym, co powinno pojawić się już wcześniej w tym tekście. Ten film ma bardzo dużo punktów styku z pojedynkiem Batmana i Supermana, ale w zasadzie każdy obecny na ekranie element braciom Russo udało się zrobić lepiej niż Zackowi Snyderowi. Fabuła jest logiczna i podana w przystępny sposób, pojedynek i jego konkluzja są dużo lepiej zaprezentowane, a każdy z tuzina herosów dorównuje wiarygodnością i charyzmą najlepszym elementom BvS czyli Batmanowi i Wonder Woman. Marvel znowu górą, a takie otwarcie trzeciej fazy tego uniwersum dobrze wróży na przyszłość. Oby załamanie formy nie pojawiło się zbyt szybko.

fsm
7 maja 2016 - 17:42