Recenzja płyty Garbage - Strange Little Birds - fsm - 13 czerwca 2016

Recenzja płyty Garbage - Strange Little Birds

Kilkanaście lat temu Garbage był zespołem płynącym na fali do portu "megagwiazdorstwo". Na pewno kojarzycie I Think I'm Paranoid ze świetnego albumu Version 2.0 lub tytułowy utwór do filmu o Jamesie Bondzie - The World Is Not Enough. Ekipa dowodzona przez Shirley Manson na początku XXI wieku straciła nieco na mocy i na znaczeniu, by zawiesić działalność na kilka lat. Garbage wróciło z nowym albumem w 2012 roku, ale dopiero tegoroczna propozycja - świeżutkie Strange Little Birds - brzmi jak pewny siebie powrót do sukcesów z końcówki lat 90-tych.

Garbage zawsze łączyło melodyjne popowe zagrywki z niemal punkową (acz w dosyć grzecznym wydaniu) agresją. Każdy album zapewniał single, rzeczy do poskakania i ładne ballady. Nie inaczej jest tym razem - wśród 11 nowych kompozycji ekipa zapewnia zdrowy balans między wszystkimi typowymi dla siebie składnikami, choć uwagę zwraca fakt, że utwory są jakby dłuższe i bardziej rozbudowane niż wcześniej. I nawet znalazło się miejsce dla numeru, który jest czymś dosyć niespotykanym w repertuarze zespołu.

Strange Little Birds zaczynają się nastrojowo - Sometimes pełni funkcję czegoś w rodzaju intro - syntetyczne smyczki i elektroniczne pulsowanie przypominają, że Shirley Manson uwodzicielski głos posiada i z wiekiem nie stracił on nic a nic ze swojego uroku. Następnie przychodzi pierwszy singiel: typowa, energetyczna, rockowa, garbage'owa piosenka, która zostawia w głowie miłe echo i przechodzi w najdłuższe na albumie Blackout. Tutaj świetna linia basu przywołuje skojarzenia z The Cure, a Garbage pokazują pazur - niekoniecznie chodzi o gniew, ale muzyczną pewność siebie. To bardzo udana kompozycja, która nie nudzi się przez całe 6,5 minuty trwania. Podobnie zresztą jest z występującym później, moim ulubionym, So We Can Stay Alive - zadziorna gitara, soczysty bas, miód na uszy!

Poza singlowym Empty, na płycie znajdują się jeszcze dwie skoczne piosenki, które na pewno będą miały wzięcie na koncertach - We Never Tell i Magnetized. Night Drive Loneliness wyróżnia się gitarowym riffem, który może kojarzyć się z Bondem, Teaching Little Fingers To Play i Even Though Our Love Is Doomed pełnią funkcję ładnych ballad, a Amends zamyka album w dwójnasób - nastrojowo, z bardzo ładną linią melodyczną i z miejsce na dwie eksplozje hałasu. No i jest jeszcze ten inny niż wszystkie numer czwarty, If I Lost You, gdzie elektroniczne tło, różne bzyki i piki brzmią trochę jak rzeczy znajdujące się na spokojniejszych utworach z Year Zero Nine Inch Nails.

Różnorodna jest to płyta, tekstowo Shirley Manson tradycyjnie sięga w stronę miłości, związków, ludzkiego przyciągania i odpychania (co może niektórych odrzucać, wszak kobietą dojrzałą i w szczęśliwym związku jest od dawna), ale bez tego nie mielibyśmy do czynienia z prawdziwym Garbage. Oczywiście Strange Little Birds nie jest rzeczą wyjątkową pod żadnym względem. Po prostu: zespół odpoczął, wrócił do nagrywania z chęciami i dobrymi pomysłami, a rezultatem jest spójna, dobrze "słuchająca się" płyta. Jeśli tęsknicie za radiowym, alternatywnym rockiem sprzed lat, jest to rzecz dla Was!

PS ciekawostka - Butch Vig, perkusista i mózg zespołu, jest także wziętym producentem, który odpowiada m.in. za brzmienie dwóch ostatnich albumów Foo Fighters, zaś w 1992 roku popełnił rewelacyjną wersję utworu Last NIN.

fsm
13 czerwca 2016 - 16:30