Kosmicznych przygód nigdy za wiele! Fanem Star Treka nigdy nie byłem, mam jednak głęboko zakorzenioną sympatię do laserów, ufoludów, wybuchów, podróży nadświetlnych i niemożliwych wyzwań, która sprawiła, że sagę Gene'a Rodenberry'ego nawet lubię. Co prawda magią nigdy nie doścignie ona Gwiezdnych wojen (trochę zbyt to wszystko plastikowe i bezduszne, jak na mój gust), ale nie raz i nie dwa Star Trek zapewnił mi sporo frajdy przed ekranem. Nie inaczej jest w przypadku W nieznane.
Nowy Star Trek to trzecia część zresetowanej lini czasu przedstawiającej losy kapitana Kirka i dzielnej załogi statku USS Enterprise. Poprzednie odcinki w reżyserii J.J. Abramsa okazały się być godziwą letnią rozrywką, lecz tym razem na fotelu głównodowodzącego znalazł się facet od Szybkich i wściekłych, Justin Lin. Czy on też rozumie dziedzictwo marki? Wydaje się, że tak, choć W nieznane jest dużo bardziej jak film akcji z akcentami komediowymi niż porządna fantastyka naukowa. I mając to na uwadze, przechodzę do konkretów.
USS Enterprise jest właśnie w trakcie pięcioletniej misji, której wiele elementów, po 966 dniach w przestrzeni kosmicznej, stało się rutyną. Międzylądowanie na terenie potężnej stacji Yorktown jest wszystkim bardzo potrzebne, ale tu stanowi ono jedynie preludium do największego wyzwania dla nowej załogi. Pojawia się tajemniczy statek z uciekinierką opowiadającą o ataku na jej lud i proszącą o pomoc. Droga wiedzie do niezbadanej mgławicy, ale kto ma ją przebyć bez szwanku, jeśli nie chluba Federacji. Więc hejże, lecimy, a tam wróg. Niezliczony rój, który bez większych ostrzeżeń przelatuje przez Enterprise i roznosi go na strzępy. A wszystko dlatego, że Kirk ma przy sobie pewien artefakt, który dowódca roju - niejaki Krall - bardzo chce zdobyć.
No i super, przygoda jakich wiele, choć zagrożenie teoretycznie większe. Tak się jednak dzieje, że film Justina Lina nigdy nie daje do zrozumienia, że stawka jest ogromna. Tzn. jest o tym mowa i w dialogach, i jest to pokazane na ekranie, ale ani to ziębi, ani grzeje. Może być to traktowane jako wada, choć ja po prostu przyjąłem to z dobrodziejstwem inwentarza. Bo dla mnie Star Trek właśnie taki jest - ogromny świat z ogromną ilością rzeczy, z których każda chce zrobić krzywdę tym dobrym z jakichś tam powodów, ale jeszcze nigdy się tym naprawdę nie przejąłem. I wtedy można zacząć zwracać uwagę na inne rzeczy.
Współscenarzystą tego odcinka jest Simon Pegg, nie dziwi więc lekkość w dialogach, spora dawka humoru (przekomarzanie się Bonesa i Spocka jest na medal, choć zapewne wielu może narzekać na zbytnią uczuciowość Wolkanina) i oparcie dynamiki obrazu właśnie na postaciach. To jest rzecz dobra. Podobać się powinna także strona wizualna. Czasami zbyt sterylna i idealna, ma jednak momenty wywołujące szeroki uśmiech na twarzy. Choć muszę tu być szczerym: owe momenty są jednocześnie z gatunku tych bardziej absurdalnych (np. motocyklowa dywersja czy sprytnie uzasadnione fabularnie, i na dodatek piekielnie efektowne, wykorzystanie w filmie utworu Beastie Boys). Star Trek: W nieznane znalazł też miejsce na ładne pożegnanie z Leonardem Nimoyem oraz inne niespodzianki dla znawców. Wciąż jednak całość pozostaje po prostu kosmicznym filmem sensacyjnym z dowcipnymi dialogami, gdzie polityki i dyplomacji po prostu nie ma.
Patrząc na tę produkcję z takiej właśnie strony, można pewnie przymknąć oko na zmarnowanego Idrisa Elbę w roli Kralla (i jego złowieszczy plan "bo tak chcę i już"), na sporo zbyt ciemnych scen, momentami chaotyczny montaż i inne niedociągnięcia. W nieznane jest dla mnie kwintesencją filmowego popcornu, który wyrósł z zasłużonej marki i rozbudza nadzieje w rzeszach fanów. Nadzieje, które być może zostały zawiedzione, ale ja fanem nie jestem, więc mi się podobało.