Jason Bourne - Recenzja - Improbite - 1 sierpnia 2016

Jason Bourne - Recenzja

Kilka słów o filmie, który sprawił, że czuję się jakbym stracił bezpowrotnie dwie godziny swojego życia.

Kiedy dowiedziałem, że do kin wchodzi nowy „Jason Bourne” wiedziałem, że to jest film, na który na pewno bardzo chętnie się wybiorę. I właśnie wczoraj tak się stało. Jednak zakładałem, że będzie to coś lepszego, naprawdę.

Nowy film z Mattem Damonem to film, gdzie można zobaczyć wyraźnie, co są gotowe zrobić agencje wywiadowcze oraz ich ludzie by utrzymać swoje sekrety tam, gdzie były one na pierwszym miejscu. Ile jest w stanie zrobić osoba o największej władzy by problemy zostały ukryte. Ten film jest także o szukaniu tożsamości i odpowiedzi na pytania, które mogą służyć zniszczeniu nie tylko instytucji, ale i także całego państwa.

Ten tekst nie przychodzi mi łatwo czy z przyjemnością. Ma on być czymś w rodzaju ostrzeżenia byście nie szli na film, który jest przeciętnym. Myślałem, że będę siedział wgnieciony przez akcję, która działa się na ekranie.

Dla mnie, jak i parę innych osób, które widziały film jest to ten, który raczej można określić mianem odgrzanego kotleta. Producenci (wśród nich sam Matt Damon) najwyraźniej nie zdają sobie z tego sprawy, bo dla nich ta produkcja jest następnym sposobem na zarobienie pieniędzy i zepsucie trylogii, która była bardzo dobra. Mogliście dać jej święty spokój. 

Oglądając ten film miałem wrażenie, że fabuła, a raczej schematy, z których została zbudowana były wcześniej. Dosłownie deja vu, które podobne jest do błędu w „Matrixie” sióstr Wachowskich cały czas się powtarzał, lecz tym razem nie pojawiali się znikąd agenci.

Nie muszę przypominać afery, którą wywołał Edward Snowden, bo i w tym filmie znajdziecie nawiązanie, gdyż i tutaj pojawia się spór o to czy wszystkie dane ludzi mogą być udostępnione agencjom wywiadowczym. I tu właśnie głównym celem wszystkich agentów jest wyeliminowanie Bourne’a.

W pewnym momencie chciałem by główny bohater po prostu jak to się mówi „rzucił wszystko i wyjechał w Bieszczady”, bo w końcu znalazł się w takim punkcie, że chciałem by naprawdę to zrobił. Ten film był pusty. Nie było tam emocji, ale aktorzy zachowujący się, jak zaprogramowane maszyny byle by wykonać swoje zadanie i dojść do końca programu.

W takim razie to, co w zasadzie było dobre w tym filmie? Jedno słowo: Kobiety. Widać jakby w pewnych momentach kierowały ważniejszą częścią akcji, która bez ich ingerencji wydawała się stać w miejscu. Pierwszą, która stanie na drodze Boune’a jest Nicky Parsons, która to mówi Jasonowi, że co z tego, że pamięta wszystko skoro nie zna całej prawdy. Ginie podczas jednej z akcji zabita przez agenta CIA. (Gra go Vincent Cassel, którego wraz z Mattem Damonem mogliście spotkać wcześniej w filmie „Ocean’s Twelve: Dogrywka”, którego reżyserem był Steven A. Soderberg.)

Następną barwniejszą postacią w filmie była Heather Lee (Alicia Vikander), która od początku swojej obecności na ekranie pokazywała, że wreszcie zacznie coś się dziać. Od jej postaci aż biło tym, że w strukturach agencji wywiadowczej jest kimś, kto jedyne, co robił to analizował dane wywiadowcze, a nie prowadził żadnej akcji w terenie. Może to właśnie, dlatego poszukuje każdej możliwej okazji by tylko się wychylić i zrobić coś, co może skończyć się albo sukcesem, który pchnie ją po szczeblach kariery albo porażką, która sprawi, że zniknie i nigdy więcej o niej nie usłyszymy.

Przyznam się, że dopiero pod koniec filmu poznałem w postaci dyrektora CIA Roberta Dewey’a aktora Tommy Lee Jones’a. Szczerze powiedziawszy nie grał on źle, ale było widać, że mógł zbudować swoją postać jeszcze lepiej, bo w pewnym momentach wydawał powstrzymywać samego siebie. A szkoda, bo było kilka scen, które mógł zagrać inaczej, ostrzej i pokazać, co takie dyrektor CIA może naprawdę zrobić, jeśli chodzi o ukrycie sekretów rządu Stanów Zjednoczonych.

Ostatnimi rzeczami, na które warto zwrócić uwagę to praca kamery oraz muzyka, która nadawała tym scenom dodatkowej barwności, która sprawiała, że człowiek jakoś tak od połowy filmu trzymał się w tym fotelu by nie oddać się w objęcia Morfeusza, a okazji do zrobienia tego było naprawdę dość sporo. Jednak jeśli twórcy chcieli, by ich film był bardziej realistyczny, mogli nie łamać praw fizyki. W scenach pościgów gołym okiem było widać, że te prawa dla ekipy od efektów specjalnych nie istniały.

To ten moment tego tekstu, do którego chciałem już dojść dwa akapity temu, ale po prostu musiałem powiedzieć jeszcze o paru rzeczach. Jako fan filmów z Jasonem Bourne’m oczekiwałem czegoś, co wgniecie mnie w fotel i sprawi, że nie będę chciał zapomnieć, co widziałem. W istocie jednak jest inaczej. Oddajcie mi dwie godziny życia, które zmarnowałem w kinie, bo ten film nie był wart tego czasu.

Ale siedziałem w tym fotelu do samego końca licząc w głębi duszy, że będzie coś pozytywnego i wartego wspomnienia tutaj z podpiskiem „Wooow tu wgniata w fotel”, ale gdy doszło już do napisów końcowych pozytywnym zakończeniem i godnym zakończeniem filmu była piosenka „Extreme Ways”, która jest dla mnie muzycznym odkryciem tego roku. Kto by pomyślał, że tak średni film sprawi, że pozna się coś tak dobrego dla ucha.

Improbite
1 sierpnia 2016 - 13:25