Kiedy gasną światła (Lights Out) i Czarownica (lepiej znana pod oryginalnym tytułem The VVitch) mogą pochwalić się całkiem sporą ilością bardzo pozytywnych opinii, a ich międzynarodowa kariera sporo zawdzięcza marketingowi szeptanemu. Oba filmy prezentują też zupełnie inne podejście do straszenia widza, generując zupełnie inny rodzaj przeżycia podczas seansu. Niedawno miałem okazję obejrzeć obie produkcje, więc uznałem, że ciekawie będzie je porównać.
Kiedy gasną światła to firmowana nazwiskiem Jamesa Wana (w roli producenta) współczesna opowieść o złym duchu, która jest rozwinięciem udanego, trzyminutowego filmiku z 2013 roku - zobaczcie sami, w czym rzecz. Oryginał zebrał mnóstwo entuzjastycznych recenzji, przekroczył 12,5 miliona odtworzeń na YouTube, a jego twórca - David Sandberg, otrzymał możliwość zadebiutowania jako pełnoprawny reżyser. Wziął na warsztat swój krótki metraż i już teraz może mówić o ogromnym sukcesie. Bardzo skromny budżet zwrócił się już dwunastokrotnie, a wśród wielu pozytywnych opinii trafiają się także te mówiące, że oto pojawił się najlepszy horror w historii. Oczywiście nic takiego miejsca nie ma, ale Lights Out wypada docenić.
Film jest krótki (niecałe 80 minut nie licząc napisów końcowych) i bardzo konkretny. Nie ma miejsca na nudę, choć po zapoznaniu się z czającym się w ciemności monstrum i jego pochodzeniem - a wszystko to ma miejsce w zwiastunach - nie ma już w zasadzie żadnej niespodzianki. Atmosfera wykreowana jest bardzo poprawnie, aktorski zespół rzetelnie wykonuje postawione przed nimi zadanie, zaś straszenie opiera się głównie na tzw. jump-scare'ach. Owszem, jest tu kilka świetnie zainscenizowanych ujęć, gdzie kontrast światło-ciemność gra ogromną rolę (a zważywszy na tematykę, nie jest to nic dziwnego), ale większość produkcji to łubudu-cisza-łubudu. Jeśli Was to bierze, to zapraszam. Jeśli wolicie coś subtelniejszego, zapraszam poniżej.
A poniżej mamy Czarownicę (choć "wiedźma" byłaby trafniejsza, moim zdaniem), film z całym workiem zachwytów poprzedzającym jego debiuty w kolejnych krajach. Podtytuł dzieła Roberta Eggersa to Bajka ludowa z Nowej Anglii - rzecz dzieje się na terenie nieistniejących jeszcze Stanów Zjednoczonych, w roku 1630. Jest brudno, ponuro, ubogo, zimno i głodno. Najpewniej sam świat przedstawiony jest horrorem dla przeciętnego współczesnego człowieka, a przecież nasi potulni bohaterowie muszą jeszcze zderzyć się ze Złem.
The VVitch przedstawia nam bogobojną rodzinę składającą się z matki, ojca, prawie pełnoletniej córki, jej młodszego brata, pędraków-bliźniaków płci obojga i świeżo narodzonego berbecia. Towarzystwo zostaje ekskomunikowane i zmuszone do życia poza granicami bezpiecznej osady. Życie w dziczy nie jest łatwe, ale modlitwą i miłością można przezwyciężyć wiele. Ale nie wszystko, jak się okazuje. Gdy znika najmłodszy członek rodziny pojawiają się oskarżenia, ból, a wąski światopogląd prowadzi do niejednej tragedii. A gdzieś w tle siedzi wspomniane Zło. Reżyser je pokazuje od czasu do czasu, ale Czarownica nie jest typowym horrorem. Tu nie ma miejsca na klasyczne podejście do straszenia. Widzowi ma być ciasno, niewygodnie, ma oczekiwać najgorszego, a ten długi proces jest okazjonalnie przerywany naprawdę niepokojącymi scenami. Siła produkcji (Eggers też jest debiutantem, tak samo jak Sandberg) leży w perfekcyjnie wykreowanym świecie, trudnym do zrozumienia starym Angielskim, przywiązaniu do detali i żelaznej konsekwencji w wędrowaniu do fantastycznego finału, który za pomocą prostych środków robi piorunujące wrażenie.
Robert Eggers zrobił film lepszy od swojego kolegi, choć w pewnym momencie wcale się na to nie zanosiło. Szczególnie, że Lights Out też ma całkiem fajne, w pewnym miejscu nieoczywiste, zakończenie. Horror o duchu nie lubiącym światła to klasyczny, współczesny straszak - podskakuje się w fotelu, można przytulić dziewczynę (chłopaka), a atmosfera zagrożenia często bywa rozładowana niezłymi dialogami i sympatycznością bohaterów. The VVitch pomału wwierca się w głowę wywołując niepokój i brutalnie ciągnie widza przez błoto aż do samego końca. I to właśnie ta podróż zdecydowanie bardziej zapada w pamięci. Polecam.