Raport z oblężenia, czyli jak gra się w alfę Besiege
Serio wróć: Tony Hawk's
Pamiętajcie o: Alpha Protocol
Przewodnik po tegorocznych festiwalach i koncertach rockowych w Polsce
"Harley mój" - o motocyklach i gangach w popkulturze
Assassin’s Creed w wiktoriańskiej Anglii – jak geografia wpływa na nasz odbiór serii?
Zanim rozpłyniemy się w historii pełnej sukcesów, fleszów aparatów fotograficznych i legendarnych koncertów, nie można nie wspomnieć o wydarzeniach, które bezpośrednio przyczyniły się do utworzenia formacji, jaką jest Foo Fighters. Wedle ponurej maksymy „coś umiera, coś się rodzi” kiełkowała pierwsza odsłona tego zespołu, na założenie którego zdecydował się Dave Grohl w okolicy roku 1994, kiedy to wstrząśnięty po śmierci przyjaciela i świetnego muzyka, przyszłego idola pokoleń – Kurta Cobain’a, szukał ukojenia w nutach. W wywiadach Grohl podkreślał, że uznał to za jedyne wyjście, dzięki któremu mógł pozbyć się fatalnych wspomnień i rozważań na temat tego, co się wydarzyło, co powinno się wydarzyć i co mogło się wydarzyć, gdyby. Jest to naturalna reakcja osoby doświadczającej takich traumatycznych zdarzeń, kluczem jest wydostać się z wiru myśli, kawałek po kawałku wciągającego nas do swojego wnętrza.
Wciąż zdarza mi się obudzić ze szlochem w nocy, kiedy po raz kolejny śni mi się dramatyczny finał przygód Sheparda, rozegrany przeze mnie już – olaboga! – dwa lata temu. Pomijając ocenę ostatniego rozdziału przygód legendarnego komandora, najbardziej druzgocąca była dla mnie perspektywa rozstania się z tym złożonym uniwersum, które tak zachwycało mnie przez wszystkie lata. Nie mam trudności z przyznaniem, że jest to wirtualny świat, do którego bodaj najbardziej się przywiązałem w czasie mojej wielkiej kariery gracza, toteż kiedy pojawiła się wizja pisania w ramach Tematu Tygodnia o fantastycznych stworzeniach, zamiast siatkówek na gałce moich oczu, pojawiły się przelatujące niczym w maszynach hazardowych wizerunki asari, drellów czy innych krogan.
Błądziłem jako młodzik (czyli kilka lat temu, wciąż postrzegam się jako młodą osobę) w muzycznym świecie i nawet pomimo silnych wpływów ze strony choćby rodzeństwa, które potrafiło puścić w domu płytę Metallicy, zdarzyło mi się liznąć gatunków, z których dumny nie jestem. Miałem świadomość, że istnieje rockowa twórczość, którą też w pewnym stopniu byłem zainteresowany, ale trendy wyznaczane przez kolegów popychały mnie w innym kierunku. Potrzebowałem bodźca, rewolucji, czegoś, co przestawi mnie na właściwy tor i tym kluczowym trybikiem, którego obroty wprowadziły mnie w zupełnie nowy świat i pozwoliły na pozostawienie za sobą tego starego, było Alice in Chains.
Mimo ewidentnej ciągoty w kierunku twórczości fantasy, jeszcze do niedawna wciąż byłem w niej nowicjuszem. Gdy myślałem o tym nurcie i wiązałem go z naszą piękną ojczyzną, w mojej wewnętrznej wyszukiwarce wyskakiwało jedno nazwisko: Sapkowski. Z wykrzyknikiem. Całe szczęście, pewna smutna perspektywa spędzenia całkiem długiego okresu czasu w odosobnieniu od takich mediów jak internet czy choćby telewizja, zagnała mnie do łódzkiego (w żadnym wypadku nie jest to jednak miejsce mojego zamieszkania) Empiku, gdzie w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie "co ja będę do cholery robił", znalazłem Grzędowicza.
Pisanie o Black Sabbath jest jak stąpanie po polu minowym, całe szczęście, że za tatę mam byłego sapera, toteż wzięcie na tapetę kreatorów muzyki metalowej nie wydaje się być aż tak wymagające. Wciąż mam jednak świadomość, że oto na poniższych akapitach opisywał będę coś równie świętego co przebieg bitwy pod Grunwaldem, toteż dam z siebie wszystko, aby to środowe spotkanie z cięższą muzyką przyniosło Wam przyjemność. Dla mnie wejście w mroczną historię grupy Iommiego zawsze rozliczane jest właśnie w takich rozkosznych kategoriach.
Niektórzy mają to szczęście, że wakacje przywitały ich już teraz, reszta zaś musi na swoje wymarzone wolne poczekać jeszcze kilka(naście) tygodni. Nie znaczy to jednak, że nie możemy się już teraz oddać słodkim majakom, przedstawiającym słońce prażące powierzchnie złocistych plaż, skąpo ubrane kobiety, palmy i szklanki, w których co wieczór mieszać będzie się rum z colą. No dobra, codzienne natężenie alkoholowej fiesty skończyłoby się źle dla naszego zdrowia, ale i portfela, nie lepiej więc przysiąść pod parasolem wbitym w piasek, z torby wyciągnąć laptopa przystrojonego piracką banderą i oddać się błogiej rozgrywce?
Pyro Studios podłożyło ogień pod moje młodzieńcze lata, wydając znamienitą serię „Commandos”, na nazwę której gracze obecnie reagują albo łzą wzruszenia, albo wzruszeniem ramion, bo ciężko ukryć fakt, że jej długoletnia nieobecność z każdym rokiem zmniejsza odsetek graczy, którzy jeszcze ją wspominają. Tak się składa, że jednym z nich jestem ja, a obraz tych wojsk specjalnych, działających za linią wroga, utrwalił się solidnie w mojej pamięci i coby wzniecić na Gameplay’u mały pożar, postanowiłem się nim z Wami podzielić.
Pamiętam moment, kiedy usłyszałem po raz pierwszy "Go With The Flow" - jeden z największych hitów zespołu, który będziemy dzisiaj maglować, a który nazywa się Queens of the Stone Age. Początkowo uznałem go za niepozorny, ale z czasem zaczął rozprzestrzeniać się po moim mózgu jak groźna choroba, by w końcu zupełnie przejąć nad nimi kontrolę i zmusić mnie, abym puszczał go w kółko, aż do granic moich możliwości. I wiecie co? Jeszcze ich nie osiągnąłem.
Z komiksami jestem do tyłu prawie od zawsze, różnica względem starych czasów polega na tym, że od niedawna zacząłem nadrabiać zaległości pod tym kątem i odkryłem, jak wielką skarbnicą ciekawych opowieści są kreski panów z DC czy Marvela. Do tej pory jedyne okazje, by zapoznawać się z losami superbohaterów, dostarczały mi filmy i nie twierdzę, że nagle przestałem preferować ten rodzaj rozrywki – wręcz przeciwnie. Abym w malkontenckim stylu usiadł w kinowym fotelu i zaczął krytykować niespójności adaptacji z komiksowym oryginałem, muszę jeszcze przewertować sporo stron, nie znaczy to jednak, że w czasie mojej dotychczasowej krótkiej przygody z tym medium, nie ujrzałem ogromnego potencjału na spektakularne filmy o herosach, zalewające ostatnio wielki ekran.
Sami na pewno to przeżyliście - kiedy niczego nie spodziewający się, siedzieliście przed monitorem, nadając Waszemu życiu monotonny puls wyznaczany przez kliknięcia myszki, aż tu nagle przed oczami ujrzeliście elektryzującą wiadomość. Oto seria, którą kiedyś tak lubiliście, ale z powodu braku jej jakiejkolwiek aktywności zdążyliście o niej zapomnieć, powraca. Starzy bohaterowie, nowa fabuła, szansa na to, by wsiąknąć w fascynującą historię, która na długie lata zapisze się w świadomości. Entuzjazm wobec perspektywy obcowania z niespodziewanym. Uczucie zupełnie przeciwne wobec tego, co czuję, gdy rokrocznie widzę zapowiedź "nowego" Call of Duty.
Niczym buddysta potrzebuję w swoim serialowym świecie pewnej harmonii: z jednej strony raczę się więc wymagającymi, dłuższymi tworami, które przykuwają moją uwagę i nie pozwalają na skupienie się na dodatkowych czynnościach, by z drugiej mieć komfort posiadania w zanadrzu czegoś, co zawsze pozwoli mi się wyluzować, a nie zostawi rozdygotanego po odcinku. Tą dewizą kieruję się już od dawna i szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie, jak moja domowa rutyna miałaby funkcjonować, gdybym przez lata nie stosował w wymienionej roli numer dwa „Californication”, „Two and a Half Men” czy innego „The Big Bang Theory”. Ostatnio jednak, kiedy z różnych powodów odciąłem się właściwie od każdego z wymienionych powyżej seriali, musiałem znaleźć substytut, który przywróci zachwianą równowagę. Odszukałem go dopiero w słonecznej Kalifornii.