Nintendo kojarzone jest z mocno specyficznymi grami, które przy całej swej dziecinności i kalkowaniu przez lata tych samych pomysłów mogą się pochwalić przede wszystkim jednym – olbrzymią dawką niczym nieskrępowanej grywalności. Czy chodzi o serie Smash Bros, czy o klasyczne Super Mario Bros. bądź Mario Kart, kolejne odsłony tych produkcji można kupować w zasadzie w ciemno, wiedząc, że będzie można się przy nich bardzo dobrze bawić. Jednak nawet takim specjalistom jak pracownicy Nintendo zdarzało się popełniać błędy i tworzyć produkcje mniej udane, nie mówiąc już o tym, że kilkukrotnie na przestrzeni lat prawa do japońskich licencji wpadły w ręce innych twórców i efekty tegoż bywały wyjątkowo opłakane. Stąd, choć wąsaty hydraulik występował głównie w wielkich hitach, to wśród ponad setki (!) powiązanych z nim tytułów, jakie powstały od czasu jego debiutu w starym Donkey Kongu, znaleźć można pewne produkcje, które określić można tylko mianem skrajnie złych.
Marvel to superbohaterowie i wszystko, co z nimi kojarzone. Czyli: heroizm, efektowność, rozmach, akcja, humor. Tak było od lat, tak jest i teraz, choć amerykańskie komiksy znacząco dorosły i herosi zyskali więcej głębi, zaś opowiadające o nich historie stały się wyraźnie mniej infantylne. Czasem zdarza się też, że scenarzyści poruszają poważniejsze tematy – od alkoholizmu, przez godzenie się ze stratą zmarłych, po gwałt. W swej długoletniej historii Marvel Comics ma jednak też mniej chwalebne momenty, kiedy niektórzy komiksowi twórcy pojechali po bandzie w naprawdę ekstremalnym stylu. Wybrane historie oparte są na tak niewiarygodnie dziwnych i złych pomysłach, że jedyne, co może bardziej dziwić od tych idei to fakt, że faktycznie zdecydowano się je wydrukować. Zwłaszcza, że wiele z nich miało miejsce w głównym uniwersum Marvela, pozostając całkowicie kanonicznymi epizodami z przeszłości bohaterów, o których wszyscy starają się nie pamiętać. I nie mówię tu o slapstickowych złoczyńcach, naiwnych scenariuszach czy dziwnych pojazdach stworzonych tylko po to, żeby nakręcać przemysł zabawkowy. To była część konwencji. Mam na myśli rzeczy znacznie gorsze...
Miłośników popkultury od zawsze fascynowały jednostki złe. To Darth Vader, a nie Luke, jest ikoną Gwiezdnych Wojen. Umysł Hannibala Lectera mimo upływu lat nadal przyciąga do siebie miłośników dreszczowców. Ojciec Chrzestny, choć opowiada o kryminalistach, pozostaje jednym z najbardziej docenionych dzieł kinematografii. Również w przypadku gier komputerowych nie trudno o antagonistów darzonych kultem – Sephiroth z Final Fantasy VII, GlaDOS z Portala czy Vaas z Far Cry 3. Rzadko jednak sami możemy się wcielić w postać o jednoznacznie negatywnych motywacjach – niemal zawsze odgrywamy rolę najsprawiedliwszych bohaterów, od biedy zdarzy się rola antybohatera. Wyjątki jednak się zdarzają i można wśród nich znaleźć prawdziwe perełki, które powinny zadowolić gusta każdego, kto od ratowania świata preferuje patrzenie jak tenże płonie.
Ostatnimi czasy coraz częściej usłyszeć można cyniczną opinię, że w Hollywood skończyły się jakiekolwiek pomysły i gigantyczny przemysł filmowy wyłącznie żeruje na sequelach, prequelach i adaptacjach. Zwłaszcza nadmiar tych ostatnich raczej nie budzi radości materiałów źródłowych, gdyż powszechnie uważa się, że ekranizacje spłycają oryginalną historię i w najlepszym wypadku wypadają od niej gorzej, w najgorszym – stanowią profanację, o której istnieniu chciałoby się zapomnieć. Istnieją jednak pewne wyjątki – filmy, których autorzy wprowadzili dosyć odważne zmiany i dzięki temu udało im się stworzyć dzieło przewyższające tytuł, na którym zostały oparte.
Silna i rozpoznawalna marka to w branży growej olbrzymi atut każdego studia deweloperskiego. Odpowiedni tytuł jest w stanie w zasadzie z automatu zagwarantować wysoką sprzedaż gry. Dzięki temu dosyć regularnie raczeni jesteśmy kontynuacjami największych przebojów. W niektórych przypadkach tradycją stało się już to, że co roku debiutuje kolejna odsłona danej serii. Popularną franczyzę czasem wykorzystuje się też bardziej kreatywnie niż tylko do produkcji kolejnego sequela. Tworzy się tytuły pozwalające popisać się dotąd drugoplanowym bohaterom bądź korzysta z wykreowanego świata w charakterze podwalin dla zupełnie innego gatunku gier – słowem, przygotowuje się spin-offy.
Bohater znajduje się w zamkniętym pokoju, do którego dobierają się hordy wrogów. Znikąd pomocy, nie ma też żadnych dróg ucieczki. Zawiasy do drzwi zaczynają w końcu puszczać. Sekundy dzielą uwielbianą przez nas postać od chmary żądnych krwi morderców. W końcu się przedostają. Ciąg dalszy nastąpi w kolejnym sezonie... tyle, że wcale nie następuje, gdyż serial został skasowany.
Jeśli wybrać jeden trend dominujący ostatnimi laty w Hollywood, będą to superbohaterowie. Trykociarzy z nadnaturalnymi mocami więcej ostatnio w kinach niż Poważnych Polskich Filmów o Poważnych Sprawach, do tego, patrząc na rozpiskę tytułów będących w produkcji, można spokojnie założyć, że dysproporcje będą się jeszcze mocniej zwiększać. Prym oczywiście wiedzie Marvel, który, w 2008 roku, swoim Iron Manem na dobre przekonał producentów, że warto inwestować w oparte na komiksach blockbustery. O ile jednak studio Marvela tworzy filmy nie schodzące poniżej pewnego poziomu, lata temu włodarze tego wydawnictwa wyprzedali sporo swych licencji, dzięki czemu ich najbardziej rozpoznawalni bohaterowie trafili w ręce innych studiów filmowych, jak Fox czy Sony. A tu już poziom bywa różny.
Być może jesteście jednymi z tych nielicznych osób, które widziały je od wczesnych narodzin. Może poznaliście je w 2013 roku, kiedy po raz pierwszy zaczęto je szerzej dostrzegać i zrozumiano, że mamy do czynienia z całym nowym gatunkiem. Może poznaliście się z nimi dopiero w czerwcu tego roku, gdy podczas letniej wyprzedaży swoją cegiełkę do gatunku dołożył sam „Lord Gaben”. A może wciąż jeszcze nie zdajecie sobie sprawy z ich istnienia. Clickery. Nowy, zdobywający niezwykle szybko popularność gatunek, który swoje życie zawdzięcza... parodii negatywnych praktyk stosowanych przez twórców gier. I krowom.
Hollywood już jakiś czas temu upatrzył sobie gry komputerowe jako źródło materiałów doskonale nadających się do przerobienia na filmy. Efektem tego są dwa, trzy obrazy wyświetlane w kinach rocznie nawiązujące do najpopularniejszych gier komputerowych. Zazwyczaj poziom tych produkcji jest niski, góra przeciętny. Mimo złych recenzji, kojarzone z sesji przy komputerze bądź konsoli nazwy stanowią doskonały wabik na widzów, sprawiając, że wątpliwe walory rozrywkowe nie przeszkadzają filmom tego typu sprzedawać się całkiem nieźle, zachęcając tym samym studia filmowego do dalszego inwestowania w kolejne podobne projekty.
Pierwszy Evoland był jedną z najciekawszych produkcji niezależnych ostatnich lat i wspaniałym hołdem złożonym gatunkowi jRPGów. Zaczynając jako prosta, ośmiobitowa gra w stylu pierwszych odsłon Legend of Zelda, w miarę postępów gracza wprowadzał mechanizmy rozgrywki znane z coraz to nowszych przedstawicieli gatunku japońskich role play’ów. Stopniowo zmieniała się również oprawa graficzna produkcji, przeskakując kolejno w pełne kolorów szesnaście bitów, następnie wczesny trójwymiar, by ostatecznie zakończyć szatą wizualną poziomem dorównującą tytułom z czasów PlayStation 2. Niestety, przy całej swojej wyjątkowości, Evoland miał jedną wadę, dyskwalifikującą go jako pełnoprawną grę i na zawsze szufladkującą produkcję w kategorii zwykłej ciekawostki – jak na RPGa był przeraźliwie krótki. Na poznanie wszystkiego, co przygotowało studio Shiro Games, gracz potrzebował trzech, góra czterech godzin. Evoland 2: A Slight Case of Spacetime Continuum Disorder naprawia najważniejszą wadę swego poprzednika, oferując zdecydowanie dłuższy czas zabawy. Samo to wystarczyłoby, by kontynuacja dziewiczego dzieła francuskich twórców była tytułem udanym, ci jednak przygotowali więcej. Tak bardzo więcej!