Mario występował też w słabych grach. Bardzo słabych... - Czarny Wilk - 15 października 2015

Mario występował też w słabych grach. Bardzo słabych...

Nintendo kojarzone jest z mocno specyficznymi grami, które przy całej swej dziecinności i kalkowaniu przez lata tych samych pomysłów mogą się pochwalić przede wszystkim jednym – olbrzymią dawką niczym nieskrępowanej grywalności. Czy chodzi o serie Smash Bros, czy o klasyczne Super Mario Bros. bądź Mario Kart, kolejne odsłony tych produkcji można kupować w zasadzie w ciemno, wiedząc, że będzie można się przy nich bardzo dobrze bawić. Jednak nawet takim specjalistom jak pracownicy Nintendo zdarzało się popełniać błędy i tworzyć produkcje mniej udane, nie mówiąc już o tym, że kilkukrotnie na przestrzeni lat prawa do japońskich licencji wpadły w ręce innych twórców i efekty tegoż bywały wyjątkowo opłakane. Stąd, choć wąsaty hydraulik występował głównie w wielkich hitach, to wśród ponad setki (!) powiązanych z nim tytułów, jakie powstały od czasu jego debiutu w starym Donkey Kongu, znaleźć można pewne produkcje, które określić można tylko mianem skrajnie złych.

Doskonałym przykładem zdecydowanie nieodpowiedniego wykorzystania wizerunku „Mariana” są liczne przykłady zaprzęgnięcia go do nauczania w ramach różnorodnych produkcji edukacyjnych niskich lotów. I tak, przykładowo, w Mario Teaches Typing wydanym na komputery osobiste w 1992 roku postanowiono całe te sprawiające mnóstwo frajdy skakanie po platformach zastąpić... wciskaniem pojawiających się na ekranie klawiszy, dzięki czemu Marian sam sobie skakał, my zaś mogliśmy sobie popatrzeć, jak cała zabawa przypada jemu. Nauka szybkiego pisania na klawiaturze za pośrednictwem gry komputerowej może być fajna, czego dowodem chociażby Typing of the Dead, ale Mario Teaches Typing było zwyczajnie nudne. O czym każdy może przekonać się sam. Przestrogę przed tym tytułem stanowi nawet ekran startowy, na którym przerażeni Luigi, Toad i Peach uciekają na widok Mario szykującego się do rozpoczęcia lekcji:

Świat miał też szczęście zapomnieć o cyklu Mario’s Early Years! z 1994 roku, w którym maskotka Nintendo próbowała przekazać czteroletnim posiadaczom SNESa wiedzę o literach (Mario’s Early Years! Fun with Letters!), liczbach (Mario’s Early Years! Fun with Numbers!)oraz... kształtach i kolorach (Mario’s Early Years! Preschool Fun). Rzecz w tym, że ówczesnych czterolatków można było zainteresować na wiele sposobów, ale kazanie im obsługiwać dosyć skomplikowanego pada niekoniecznie do nich należało.

Mario is Missing! z 1992 roku to szczególny przypadek nieudanej gry edukacyjnej opartej na licencji Mario. Szczególny o tyle, że, jak tytuł wskazuje, wąsatego hydraulika w niej... nie ma. Jest natomiast Luigi, który w tytule tym po raz pierwszy otrzymał szansę udźwignięcia na własnych barkach całej produkcji... i jest to dość sensowne wyjaśnienie tego, że na kolejną taką szansę mniej popularny brat musiał czekać aż 9 lat. W każdym razie, wyższy z braci podróżował po różnych miastach i kolekcjonował artefakty ukradzione przez Bowsera, które następnie dopasowywał do odpowiadających im charakterystycznych punktów w różnych miastach. I w sumie niewiele więcej było tu do zrobienia, chociaż fabuła poniekąd to wynagradzała – naszym celem było zapobiegnięcie złowieszczemu planowi, w ramach którego Koopa chciał kupić wystarczającą liczbę suszarek, by... doprowadzić do zintensyfikowania efektu cieplarnianemu i zalania Ziemi. Co ciekawe, konwersję ze SNESa na NESa przygotowało studio Radical Entertainment, znani chociażby z serii Prototype.

Z innych „ciekawych inaczej” gier edukacyjnych szargających dobre imię „Mariana” warto wspomnieć jeszcze o cyfrowej kolorowance Super Mario Bros. & Friends: When I Grow Up (serio, jedyne, co się w tym tytule robi, to koloruje) oraz Mario’s Time Machine, gdzie postanowiono zmarnować koncept podróży w czasie na nudną grę pseudo-edukacyjną będącą duchowym spadkobiercą Mario is Missing!

Ale starczy już potworków edukacyjnych. Teraz dla odmiany pomęczmy Virtual Boya, konsolę Nintendo z 1995 roku, która była tak wielkim niewypałem, że na jej tle Wii U jawi się jako sprzedażowy ojciec chrzestny wszystkich konsol. Jak każda konsola od wielkiego N, również Wirtualny Chłopiec doczekał się kilku gier z „Mario” w tytule. Ściślej, dwóch. Co i tak stanowi jakieś 10% wszystkich wydanych na tą maszynę produkcji. Obie miały pokazać niesamowite możliwości generującej trójwymiarowy obraz maszynki. I obie były kiepskie.

Mario’s Tennis był tytułem startowym na tę konsolkę, dodawanym również do niektórych egzemplarzy Virtual Boy’a. Kto by pomyślał, że jedna z popularniejszych podserii z wąsaczem miała tak kiepskie początki. Ograniczenia techniczne wymusiły na twórcach stworzenie wyjątkowo brzydkiego potworka, który wprawdzie podstawy rozgrywki miał niezłe, ale z braku zawartości i jakiegokolwiek multiplayera nudził po raptem kilkunastu minutach. A jeśli nawet ktoś był gotów wysiedzieć przy tenisie dłużej, niedopracowana technologia hełmu VR i tak mu to uniemożliwiała, bo oczy przy zbyt długiej rozgrywce dostawały straszny wycisk.

Drugi tytuł, który stanowić miał największy atut Virtual Boy’a, to Mario Clash. Pomysł był całkiem niezły – Clash był nowoczesną wersją klasycznego Mario Bros, rozbudowującą oryginalny hit o dodatkowe płaszczyzny w tle, czyniąc tym samym produkcję tę pierwszą faktycznie trójwymiarową grą z Mario. Niestety, tytuł zawiódł, nie tylko z powodu wyjątkowo męczącej oczy czerwono-czarnej oprawy graficznej. Raziła też powtarzalność poziomów, brak możliwości zapisania gry w 1995 roku będąca już standardem oraz wyjątkowo mało responsywne sterowanie. A szkoda, bo stare Mario Bros. wciąż potrafi bawić i gdyby Mario Clash poradził sobie lepiej, Nintendo pewnie ciągnęłoby temat dalej i do dziś wciągająca rozgrywka przez lata zapewne zostałaby mocno podrasowana. A tak, jedyne czym możemy się nacieszyć, to fanowski, dostępny za darmo remake.

Najświeższy przykład tego, że nie wszystko złoto, co Nintendo stworzy, pochodzi z 2004 roku. Wtedy właśnie japoński koncern wydał na Game Boy’a Advance Mario Pinball Land. Mieszanie różnych marek z pinballem to akurat zwyczaj tak stary, że aż dziwne, że Ninny poszło w tym kierunku tak późno. W każdym razie, efekt najlepszy nie był. Pinball Land postawił na ilość stołów i efektowność oprawy graficznej, zabawy jednak przy tym wiele nie było, a poziom trudności potrafił doprowadzić do szewskiej furii każdego, kto w swym życiu nie wydał małej fortuny na szlifowanie pinballowych wyników w barach i salonach gier.

Na zakończenie zaś prawdziwa perełka. Zazwyczaj ile ludzi, tyle opinii, jednak w niemal każdej wyliczance najgorszych gier z Mario jeden konkretny tytuł zajmuje regularnie pierwsze miejsce. Chodzi o Hotel Mario, owoc krótkiego okresu, kiedy to w połowie lat dziewięćdziesiątych prawa do marki Mario zyskał Philips i wykorzystał je do promowania swojej konsoli Philips CD-I. Spośród nieskończonych możliwości, jakie daje dostęp do jednej z najbardziej rozpoznawalnych ikon w historii gier wideo, postanowiono wykorzystać ją w produkcji, w której podstawę rozgrywki stanowi... zamykanie drzwi w hotelach. Które wcale nie wyglądają jak hotele. Produkcja ta była dokładnie tak grywalna na jaką brzmi ten opis. Najgorsze jednak były animowane filmiki pomiędzy poszczególnymi poziomami, tak złe, że w ich miejscu z radością powitano by fragmenty aktorskiego filmu Super Mario Bros. Tak, tego filmu, co to wszyscy udają, że nie istnieje i nigdy nie istniał.

 

Czarny Wilk
15 października 2015 - 11:21