Guns, Gore & Cannoli 2 (PS4) - eks-gangster bohaterem wojennym
Deus Ex: Rozłam Ludzkości - recenzja gry tylko i aż bardzo dobrej
Sleeping Dogs: sandbox niemal idealny w oczekiwaniu na GTA V
Gry MMO w które grałem i jak się w nich bawiłem (wersja uaktualniona 2014).
Wielka tajemnica - recenzja Kara no Shoujo
The Solus Project (PS4) - w poszukiwaniu drugiej Ziemi...
Jestem niemal pewien, że w alternatywnej rzeczywistości Stanley Kubrick zamiast filmu 2001: Odyseja kosmiczna nakręcił film Observation, a gracze dostali po kilku dekadach egranizację tego, bez wątpienia, wielkiego dzieła. W naszym uniwersum film Kubricka jest tym, czym jest, a gra Observation jest nietuzinkową produkcją, która z klasyków filmowego sci-fi czerpie pełnymi garściami, chociaż więcej punktów styku widzę z nakręconą w 1984 roku kontynuacją Odysei, niż z pierwszą częścią. Na szczęście ostateczny rezultat jest wyśmienity, co zresztą potwierdza widoczna obok ocena.
Observation zwróciło moją uwagę pierwszym zwiastunem, który obiecywał świetną oprawę graficzną i świetnie zaprojektowane retro interfejsy użyte do opowiedzenia interesującej historii sci-fi, w której nie wcielamy się w dzielnego człowieka, a w sztuczną inteligencję sterującą stacją kosmiczną. Po ukończeniu trwającej 6 godzin opowieści stwierdzam z pełną odpowiedzialnością - ekipa No Code dowiozła ten temat do mety i zasłużyła na nagrodę.
Bardzo pozytywna niespodzianka - oto, czym okazała się być gra A Plague Tale: Innocence. Na zwiastunach nie robiła na mnie jakiegoś specjalnego wrażenia, wszystkie zapowiedzi zbywałem krótkim "a, to ta gra z dzieciakami i szczurami". Tymczasem pierwsza tak duża produkcja francuskiego Asobo Studio okazała się być bardzo dobrym tytułem dla wszystkich graczy spragnionych dobrej singleplayerowej opowieści. Czyli dla mnie!
Twórcy zabierają graczy do Francji w połowie XVI stulecia, gdy kraj targany jest wojnami i chorobami. Największa z nich - czarna śmierć - to choroba, której zarazki przenoszone były przez ogromne stada szczurów. I właśnie w takich okolicznościach przyrody poznajemy Amicię de Rune, nastoletnią córkę wysoko postawionego małżeństwa. Sielankowy początek gry to krótkie uśpienie czujności przed mrocznym i krwawym ciągiem dalszym.
Ach, indyki. Z biegiem lat coraz bardziej doceniam pracę małych, niezależnych studiów deweloperskich i chętniej interesuję się efektem końcowych ich starań. Czasami dzieje się to w sposób przypadkowy. O duńskiej ekipie zwącej się Ultra Ultra nie słyszałem, więc ich debiut w postaci gry ECHO (premiera była we wrześniu 2017 roku) przeszedł mi koło nosa. Przypadkowe kliknięcie na obrazek na stronie z promocjami ujawnił tytuł na tyle interesujący, że dałem mu szansę. I bardzo się z tego cieszę, co zresztą jednoznacznie odzwierciedla wystawiona ocena.
Gra Book of Demons, dzieło małego polskiego zespołu Thing Trunk, to produkcja tak mocno czerpiąca z magii pierwszego Diablo, że już na starcie ostrzegam - tytuł hitu Blizzarda pojawi się w tej krótkiej recenzji jeszcze wiele razy.
Book of Demons powstało jako pierwsza część cyklu nazwanego Return 2 Games. Autorzy bowiem wyszli z założenia, że wśród współczesnych produkcji mało jest gier z prawdziwego zdarzenia, takich jak 20 lat temu. Prawdziwych gier do grania, a nie do przeżywania filmowych przygód czy kupowania skórek do karabinów. Ambitny plan zakłada stworzenie siedmiu tytułów bazujących na różnych klasykach. Na start dostaliśmy papierowe Diablo.
Pokazany światu w 2014 interaktywny zwiastun planowanej nowej odsłony gry Silent Hill zawładnął wyobraźnią fanów horroru na długo. Krótka pokazówka okazała się być wydajnym paliwem dla fanów horroru, kolejnym pokazem talentu Hideo Kojimy i efektowną wizytówką silnika Fox. PT został pogrzebany po kłótni słynnego dewelopera i firmy Konami. Kto zagrał, ten zagrał. Reszta musiała obejrzeć filmy na YouTube, albo zapomnieć. Z pomocą przyszedł deweloper-amator Radius Gordello, twórca najnowszego pecetowego remake'u horroru Kojimy - oto Unreal PT.
To jaka w końcu jest ta gra roku? God of War? Red Dead Redemption 2? Fallout 76? Ehh - nie ważne!
W tym zestawieniu chodzi przecież o najlepsze momenty z gier, o te małe chwile, w których kompletnie zapominamy o otaczającym nas świecie, a gra pochłania nas w całości. To dla nich warto było zagrać mimo wysokiej ceny na premierę, mimo błędów i innych niedogodności. A więc bez bawienia się w rankingi, w zupełnie przypadkowej kolejności - oto najlepsze subiektywnie momenty z gier 2018 roku (plus mały bonus).
Uwaga - możliwe minimalne spoilery odnośnie pojedynczych scen.
O grze State of Mind studia Deadalic nie słyszałem w ogóle. Dopiero bardzo entuzjastyczna recenzja z jednym z ostatnich numerów magazynu Pixel skłoniła mnie do zainteresowania się tym tytułem. Ciekawy styl graficzny i dobra historia miały przyćmić budżetowe niedostatki. Czy się udało?
Ocena obok mówi jasno - State of Mind to dobra gra. Przy okazji jednak mam wrażenie, że ogromny potencjał w niej drzemiący nie został do końca wykorzystany, co postaram się zaraz udowodnić.
Bardzo rzadko kupuję DLC, zdecydowanie preferuje duże dodatki w rodzaju tych, które serwowali nam twórcy Wiedźmina lub Diablo. Jako sceptycznie nastawiony do idei rozbudowywania gry o małe kawałki zawartości za nieco zbyt duże kwoty postanowiłem dać szansę rzekomo najlepszemu, ostatniemu rozszerzeniu do zeszłorocznego wirtualnego South Parku. Bring the Crunch okazał się być zaiste chrupiący i warty wydanych na niego pieniędzy (niecałe 40 złotych po ubisoftowej zniżce).
Druga wojna światowa, inwazja zmutowanych zwierząt i krwiożerczych zombie na usługach niemieckich dygnitarzy, porachunki mafijne, zdrady wieloletnich przyjaciół. Wydawać by się mogło, że tak wiele ciężkich motywów w tak niepozornej grze niezależnej to przepis na sromotną klęskę. Na szczęście, jeśli wszystko przedstawione jest w sposób wyłącznie humorystyczny i wypełnione parodią utartych stereotypów, rezultat stanowi naprawdę zjadliwy, wypełniony po brzegi stylem i miodnością deser po wysokobudżetowych produkcjach. Coś w stylu tytułowego cannoli, do którego nieposkromionych miłośników zalicza się protagonista Vinnie, notabene posiadający w swoim nazwisku właśnie sycylijski przysmak.
Praktycznie codziennie przeglądam nowe oraz nadchodzące tytuły, które są publikowane na platformie Steam. Istnieje bowiem bardzo duże prawdopodobieństwo, że mniejsze produkcje indywidualnych deweloperów zwyczajnie utoną w morzu dziesiątek cotygodniowych premier. W ten oto sposób kilka wiosen temu odkryłem Daydreamer, obłędnie prezentujące się, niesamowicie groteskowe dzieło autorstwa Rolanda Womacka. To właśnie oszałamiający art-design zachęcił mnie do zmierzenia się z grą i zdecydowanie jest on największą atrakcją psychodelicznej całości.