Niemal równo dekada minęła od dnia, gdy na pecetach pojawiła się ostatnia godna uwagi fabularna gra akcji umieszczona w świecie Gwiezdnych wojen. The Force Unleashed to porządny kawałek kodu (choć z pewnymi technicznymi problemami), który zapewnił mi sporo zabawy. Zabawa trwała przy okazji kontynuacji, ale ta wyglądała jak gra nieukończona, więc od tego momentu czekałem. I jak się okazało kilka tygodni temu, czekałem na Fallen Order. Nową produkcję ze świata Star Wars ukończyłem wczoraj, po 16 godzinach gry i okazało się to być bardzo satysfakcjonującym doświadczeniem.
Szefowie EA chyba pragną powtórki z 2008 roku, kiedy to nielubiany moloch dał światu nowe, oryginalne, singlowe gry (Mirror's Edge, Dead Space). Z czasem firma wróciła do swoich złych zwyczajów, ale chyba znowu przyszedł czas na odwilż. Respawn Entertainment, studio odpowiedzialne za serię Titanfall, obiecało graczom tylko single'ową, pozbawioną mikropłatności, pełną grę na kilkanaście godzin. Słowa dotrzymali, a Fallen Order prawie wszystko ma po tej jasnej stronie Mocy.
Dobre:
Do poprawki:
Fallen Order to The Force Unleashed naszych czasów, ale jakieś takie lepsze, bardziej przemyślane i dopracowane. Moja przygoda w skórze młodego wannabe-Jedi, Cala Kestisa, poszukiwanego przez inkwizytorów Imperium, chcącego odszukać tajemnicze artefakty mające pomóc odbudować zakon rycerzy, okazała się być jednym z lepszych wirtualnych przeżyć 2019 roku. Fanom sagi polecać nie muszę, oni ukończyli grę szybciej niż ja. A jeśli macie wątpliwości... abonament Origin Premier to najlepsza opcja, by zagrać w Star Wars Jedi: Fallen Order i nie czuć się obrabowanym z pieniędzy.