Legenda arcade'owych wyścigów w kieszeni - recenzja Burnout Legends - Montinek - 28 marca 2017

Legenda arcade'owych wyścigów w kieszeni - recenzja Burnout Legends

Montinek ocenia: Burnout Legends
85

PSP w czasach swojej świetności (jeśli można to tak nazwać) przyciągało do siebie developerów obietnicą ogromnej, jak na konsolkę przenośną, mocy obliczeniowej. Co za szaleństwa, panowie, mamy nawet więcej mocy, niż pierwsze Playstation! W związku z tym ci zafascynowani potęgą sprzętową twórcy ochoczo brali się za przenoszenie na ekran Playstation Portable doświadczeń dotąd zarezerwowanych dla konsol stacjonarnych. Bogate graficznie platformówki, gry akcji, strzelaniny, wszystkie te rozwinięte tytuły zdominowały katalog gier na PSP. Wielu twórców jednak wpadało w taką pułapkę, że na tym „przeniesieniu stacjonarnego doświadczenia” poprzestawało, bez żadnych oryginalnych pomysłów na gameplay. Tego rodzaju „powtórka z rozgrywki” nie każdego gracza musiała satysfakcjonować. Jak ma się sprawa w przypadku Burnout Legends?

W sumie… W sumie to recenzowana gra podąża dokładnie tą samą, mało odkrywczą ścieżką. Nie ma tu nic, czego byście nie widzieli na „dużych” konsolach. Ale! Legends posiada pewną przewagę nad podobnymi grami. Bez względu na wszystko, jest klasycznym Burnoutem. Grą tak przyjemną, że mógłbym zabrać ją na bezludną wyspę i objeżdżać w kółko te same trasy, aż do mojej niechybnej śmierci z głodu lub z odwodnienia.

Jeśli mam wśród czytelników osoby niezaznajomione z Burnoutami (a z bólem serca domyślam się, że takie są), to z całą pewnością w ich głowach rodzi się pytanie: czym niby te racery zasługują sobie na takie uznanie? Otóż mamy tutaj do czynienia z idealnym miksem wyścigów ulicznych, prędkości zarezerwowanych dla bolidów F1, arcade’owych driftów po kilkaset metrów, brutalnej walki zderzak w zderzak i efektownych karamboli. Dorzućmy do tego świetne projekty tras, pełne punka i alternatywnego rocka soundtracki, stojącą na wysokim poziomie oprawę i oto typowy Burnout.

Czasami wyobrażam sobie, że wyścigi w Burnoucie to tak naprawdę koszmary prezesa firmy ubezpieczeniowej.
[screen z emulatora, stąd nieobecne są pikseloza tekstur i ząbki na krawędziach, które możecie podziwiać poniżej] 

Jak już wspomniałem, w Legends twórcy – Criterion Games- nie starali się wymyślić koła na nowo. Zamiast tego uznali, że zrobią na PSP swego rodzaju składankę „The Best Of”, podsumowującą dorobek serii od początków do Burnout 3: Takedown. Najwięcej elementów, bo cały model jazdy, większość trybów gry i tras, zapożyczono do Legends właśnie z Takedowna – odsłony uważanej przez wielu (z niżej podpisanym włącznie) za najlepszą ze wszystkich. Do tego dorzucono kilka najciekawszych lokacji z pierwszych dwóch Burnoutów, plus tryb policyjnego pościgu z części drugiej.

Z tego, co udało mi się wyszperać w sieci, Criterion Games zdołało zmusić swój silnik graficzny Render Ware – czy może raczej jego mocno zmodyfikowaną, okrojoną wersję – do całkiem niezłego działania na PSP. Było to kluczowe osiągnięcie w procesie produkcji Legends, jako że wszystkie poprzednie odsłony serii korzystały właśnie z tej technologii. Dzięki Render Ware hulającemu w bebechach Playstation Portable trasy i fizyka jazdy z „dużych” odsłon mogły zostać nie tyle wiernie odwzorowane, co żywcem przeniesione do przenośnej odsłony. Oczywiście, nie mogło obyć się bez pewnych cięć.

Jeśli graliście w Takedowna, to teraz powinna uderzyć w Was fala nostalgii.

W momencie, gdy zestawimy obok siebie Legends i Burnout 3: Takedown, ciężko nie dostrzec różnic graficznych. Trasy są mniej spektakularne, część obiektów w tle przeskoczyło z modeli 3D na bitmapy. Geometria samochodów jest nieporównywalnie uboższa, blacha gnie się bardzo opornie, mniej elementów nadwozia frywolnie fruwa po przygrzmoceniu w bok auta. Nie ma tu już kosmicznego motion-blura, dzięki któremu odpaleniu boosta towarzyszyło uczucie wchodzenia w nadświetlną. Na drodze jest zdecydowanie mniej uczestników ruchu, bo nie dość, że ilość „cywili” jest trochę zredukowana, to i liczba uczestników wyścigu zmniejszyła się z sześciu do czterech. Tego żal chyba najbardziej, bo często biorąc udział w zawodach nie uświadczymy tak zaciętej walki o pozycje, jak w "dużych" odsłonach serii – w końcu trójka oponentów to nie jest jakaś wybitnie liczna zgraja. Można by tak długo wymieniać… Lecz takie marudzenie i wytykanie cięć sprawdza się tylko na papierze.

Ok, te krzaki po lewej wyglądają paskudnie. Zgadzam się, piksele na drodze mają rozmiar zaciśniętej pięści. Ale kogo to obchodzi, kiedy ten frajer z przodu zaraz skończy w deszczu iskier na najbliższej ścianie?

Kiedy trzymamy w ręku malutkie PSP i kasujemy oponenta za oponentem w trybie Road Rage (gdzie chodzi wyłącznie bezmyślną rozwałkę), prując pod prąd z czterokrotnym przebiciem limitu prędkości, zapominamy o wszelkich graficznych ułomnościach. To na wskroś arcade’owy gameplay zawsze decydował o miodności Burnoutów, a ten w przenośnej odsłonie pozostał w niezmienionej formie. Na dodatek wspomnę, że choć oprawa nie zachwyca tak, jak na konsoli stacjonarnej, to gra przez większość czasu trzyma coś w okolicach 60 FPSów. Zawsze stawiam płynność rozgrywki ponad graficzne fajerwerki. A w przypadku gry, gdzie przez kosmiczne prędkości mrugnięcie okiem może zadecydować o „być albo nie być” duża ilość klatek na sekundę jest dla mnie jeszcze ważniejsza. Ogromny plus dla Criterion Games za optymalizację.

Gdy już zejdą z nas emocje po paru pierwszych wyścigach, można zauważyć, że rozgrywka w Burnout Legends bardzo dobrze wpisuje się w charakter przenośnego grania. Zawody trwające niewiele ponad kilka minut doskonale nadają się do odpalenia na króciutką partyjkę w oczekiwaniu na autobus, czy tuż przed snem. To samo w przypadku kultowego trybu Crash, gdzie trzeba się wbić się naszym autem w jakieś skrzyżowanie celem spowodowania jak największego karambolu – zaliczenie jednego „skrzyżowania śmierci” to kwestia około sześćdziesięciu sekund. Loadingi nigdy się nie dłużą, restart jest dosyć szybki… Mobilne granie w najlepszym wydaniu.

Nie byłbym jednak sobą, gdybym jeszcze nie wytknął Burnout Legends kilku poważniejszych wad. Tryb Crash w porównaniu z resztą gry prezentuje się zdecydowanie mniej korzystnie, gdyż przez ilość zderzeń samochodów animacja często po prostu nie wyrabia. Poza tym pozbawiono go świetnego przejazdu kamery na koniec "rundy", który pokazywał karambol w całej swojej okazałości i podczas którego podliczane były na bieżąco straty, które spowodowaliśmy.

Sto dwanaście mil na godzinę. Bez użycia boosta. Jednym z najwolniejszych samochodów. Jak tu nie kochać tej gry?

Z innych, już ogólnych problemów: czasem we znaki daje się mniejszy zasięg rysowania obiektów, bo jako jedyny z graficznych uproszczeń wpływa na komfort jazdy. Całe szczęście na tyle rzadko skutkuje to dzwonem, że można przymknąć nań oko. Sporadyczne błędy graficzne i zwolnienia animacji przy większych kraksach poza trybem Crash też warto odnotować, chociaż jakoś wybitnie mnie nie one ruszają.

Rusza mnie za to fakt, że w obecnej chwili nie mam szans na odblokowanie blisko jednej trzeciej garażu, wyłącznie przez głupią decyzję projektową twórców. Otóż umyślili oni sobie, że w każdej klasie wozów będzie pięć sztuk tzw. „collector cars”, z czego każdy gracz w przebiegu kariery odblokowuje tylko po jednym na klasę. Jak zdobyć resztę? Trzeba zaprosić innego gracza do wyścigu w grze AD-HOC (a więc pomiędzy dwoma PSP obok siebie), w którym wygraną jest odblokowanie w swojej grze kolekcjonerskiego wozu oponenta. Zakładając, że szczęśliwym trafem dysponuje on innym autem od naszego. W Polsce już na premierę znalezienie drugiego gracza z PSP i grą musiało być nie lada wyzwaniem, zaś sytuację dzisiaj pozwolę sobie przemilczeć.

Brzydszy braciszek

Warto wspomnieć, że Burnout: Legends zostało wydane również na Nintendo DS. Wersja na tę platformę wyszła spod dłuta nie Criterion Games, a studia Visual Impact. Oczywiście o bezpośrednim porcie nie było mowy, ze względu na drastyczną różnicę w mocy obliczeniowej obu konsolek. Ludzie z Visual Impact napisali więc grę od nowa, starając się stworzyć tak dobre wyścigi, na jakie tylko było ich stać w tym nieprzychylnym dla tytułów 3D środowisku… Niestety, zadanie chyba ich odrobinę przerosło. Spójrzcie sami, jak to wygląda: <przecudnej urody gameplay> (klik!)

Zbliżamy się do finiszu tej recenzji, więc na tym ostatnim zakręcie pozwolę sobie postawić sprawę jasno. Mimo niedociągnięć bawiłem się wyśmienicie, ale to głównie dlatego, że jestem psychofanem serii i nie męczy mnie odświeżanie tematu nawet po raz pięćdziesiąty. Jeśli również w Twoim sercu cały czas gra Lazy Generation, z łezką wzruszenia w oku wspominasz przejazdy Island Paradise, a Twój wymarzony samochód jest czarny, z płomieniami przy kołach i nazywa się Dominator, to nie masz nad czym się zastanawiać. Osoby, które nie kochają serii aż tak szaleńczą miłością niech najpierw zadadzą sobie pytanie, czy nie przeszkadza im fakt grania w to samo, co w zdecydowanie ładniejszej wersji mogą ograć na Playstation 2.

Ilustracje pożyczone ze stron:
mobygames.com
psxextreme.com
emuparadise.me
video-games-museum.com
Jeuxvideo.com

Montinek
28 marca 2017 - 20:16