W zaledwie rok od premiery Monster Hunter: World trafił do prawie dwunastu milionów graczy. Świat momentalnie chwycił bakcyla i trudno się temu dziwić, bo seria zbudowana jest na żądzach i od lat pochłania niczego niespodziewających się śmiałków z siłą tornada.
Peany na cześć cyklu Capcom słyszałem od bardzo dawna. Widziałem wielomilionowe wyniki sprzedaży odsłon z przenośnych konsol Nintendo czy PSP. Czytałem o Japończykach, którzy potrafią na setki godzin zatracić się w polowaniach na ogromne i niebezpieczne monstra. Sam pierwsze kroki w roli łowcy postawiłem dopiero niedawno, jakoś na początku tego roku. Z wirtualnej biblioteki od dawna już łypał na mnie Monster Hunter Freedom Unite, a że akurat szukałem pozycji do ogrania na nowym domowniku, PS Vicie, to w końcu dałem mu szansę.
I tak, nieświadomy, wypłynąłem w rejs, by ledwie parę mil morskich od brzegu wpaść okrętem w wir wodny pod nazwą Monster Hunter. Przepadłem. Od tamtej pory MHFU bawi się mną, jak kot schwytaną myszą, stosując prosty system kar i nagród.
Ja chcę tylko zaspokoić żądze
Jako gracze nie jesteśmy przesadnie skomplikowani. Łatwo nas kupić, wkraść się w nasze łaski, skusić nas na kolejne płatne DLC czy zachęcić do spędzenia paru dodatkowych godzin na zbieraniu znajdziek. Jesteśmy dość podatni na tego typu pokusy, a dodatkowo nieustannie szukamy nowych wyzwań i sposobów, by zaspokoić swoje głęboko skrywane żądze. Na tym zbudowały swój kapitał, oczywiście między innymi, soulslike’i, na tym polega też fenomen serii Monster Hunter.
Trwa to od dobrych kilku dekad, praktycznie od początku gamingu. Kiedyś sprowadzało się do korespondencyjnych bitew na high score w salonach gier i bezpośrednich pojedynkach w paru tytułach, które dawały taką możliwość. Później gry zawitały do domów i pozwoliły jeszcze częściej szlifować formę i testować umiejętności, czy to ze sztuczną inteligencją, czy z żywym przeciwnikiem. Od paru lat spektrum możliwości jeszcze się nam rozrosło, wraz z otwarciem dróg rywalizacji przez sieć i pojedynkowania się nie tylko z lokalną społecznością pasjonatów, ale całym światem.
Producenci i wydawcy doskonale zdają sobie sprawę, jak działa modelowy gracz. Wiedzą, w które struny uderzyć, żeby trafić do określonej grupy odbiorców. Nie inaczej jest w przypadku cyklu Monster Hunter, który zaprasza do świata wielkich potworów, a następnie zostawia nas z żądzami, które przez kolejne dziesiątki godzin będziemy starali się zaspokoić.
Żądza sławy
Zacznijmy od początku, bo już sam punkt wyjściowy jest z gatunku tych hipnotyzujących. Przed nami staje wielki, tajemniczy świat zamieszkiwany przez ogromne i niebezpieczne potwory najróżniejszej maści. Wielkie insekty, smoki i inne drapieżniki rzucają nam z daleka wyzwanie, mamiąc śmiałków z różnych części świata. W wersji Freedom Unite tło fabularne dodaje do tego jeszcze bezbronnych mieszkańców wioski, dla których jesteśmy jedyną tarczą i osłoną przed niechybną śmiercią w paszczy krwiożerczych bestii. Któż nie chciałby w takim momencie chwycić za broń i ruszyć przed siebie z pieśnią na ustach i ambicją zostania superbohaterem. Ego trzeba nakarmić.
Żądza zemsty
Nie potrzeba wiele czasu, by przyszły pierwsze sukcesy, zakończone triumfalnym gestem polowania, ale również dotkliwe klęski. Monster Hunter nie prowadzi za rączkę i nie jest specjalnie wyrozumiały. Jeśli nie przykładasz się do etapu planowania, nie dbasz o taktykę i nie myślisz na polu walki, stajesz się obiadem bestii. A wtedy budzi się w tobie żądza zemsty. Z tyłu głowy masz te kilkadziesiąt minut, które zabrał ci bezpowrotnie niedawno napotkany stwór. Pamiętasz każdy detal przegranego pojedynku, w którym wydaje ci się, że nawet parę razy otarłeś się o zwycięstwo. Nie możesz tego tak zostawić. Nie odpuścisz, nie przebaczysz.
Obmyślasz nową strategię, szykujesz właściwy ekwipunek i uzupełniasz plecak o najbardziej potrzebne przedmioty, a potem wyruszasz na kolejne łowy. Na rewanż. I poświęcasz kolejną godzinę na potyczkę z dużo większym monstrum. Może wygrasz i ruszysz dalej, świętując sukces, a może tylko wściekniesz się jeszcze bardziej po kolejnej porażce i z rozdmuchaną żądzą mordu w oczach wyruszysz w bój raz jeszcze.
Żądza posiadania
Dołóżmy do tego chęć posiadania najlepszych, najpiękniejszych, najmocniejszych broni i zbroi, by otrzymać kolejny hak przytrzymujący graczy w świecie Monster Huntera na godziny. Seria od zawsze ekwipunkiem stoi i zachęca łowców do kombinowania z tworzeniem najskuteczniejszych zestawów. Już na starcie potrafi przytłoczyć w tym zakresie, jak choćby w Freedom Unite, gdzie po podstawowym treningu przychodzi chwila na poznanie w sumie jedenastu różnych rodzajów broni. Od lancy, przez miecz i tarczę, po wielki młot i łuk. Każda nastawiona na inny styl walki, o charakterystycznych mocnych i słabych stronach, o których trzeba pamiętać przy każdym polowaniu.
Każda kolejna godzina i wyprawa pozwala nam zdobyć nowe surowce i otworzyć kolejne możliwości. W tle majaczą gdzieś ultratrudne do zdobycia hełmy i pancerze. Chcemy mieć wszystkie, a na pewno te z najwyższej półki, które na świecie zdobyło może kilkunastu łowców. I nakręcamy się na kolejne pojedynki, znikając z życia na tygodnie.
Trafiony w czuły punkt
Im dłużej przyglądam się Monster Hunter, tym wyraźniej widzę, że to seria od początku do końca przemyślana i zaprojektowana w taki sposób, by omotać gracza wokół siebie i wciągnąć go na dziesiątki godzin. Stworzona z myślą, by rozkochać w sobie odbiorcę do tego stopnia, że wraca później do niej regularnie, a i wypatruje kolejnych dodatków czy nowych odsłon cyklu.
Znajdziemy tu wszystko, czego wydawca może oczekiwać od dostarczanego na rynek produktu. Jest atrakcyjna tematyka, bo kogo nie porywa wizja heroicznej walki z morderczymi bestiami wielkości domu. Wystarczy parę godzin, by Monster Hunter obudził żądze, które gracz pragnie zaspokajać. Cykl uderza w doskonale sprawdzające się na rynku gier tony, otwierając szerokie spektrum personalizacji bohatera za pomocą wytworzonych i zakupionych elementów ekwipunku. Zachęca do zbieractwa, mamiąc atrakcyjnymi nagrodami dla cierpliwych. Wspiera opcję zabawy wieloosobowej, więc nadaje się na wieczorne partyjki ze znajomymi, ale i pompujące adrenalinę polowania na wielkiego zwierza w gronie przypadkowych śmiałków. Pozwala szlifować umiejętności, którymi później można się chwalić, czy to poprzez publikowane sukcesy jako samotnik, czy na żywo, w formie popisówek strzelanych przed innymi graczami uczestniczącymi w danych łowach po sieci.
Czy to fenomen? Z pewnością. Monster Hunter podbija świat i wciąga na setki godzin, o czym świadczą relacje śmiałków, którzy doskonaląc się i polując spędzili w wirtualnej rzeczywistości gry po kilkaset godzin. Stawiając pierwsze kroki w Freedom Unite szybko zacząłem odkrywać źródła niepodważalnego sukcesu serii. I nawet pomimo faktu, że historię muszę tworzyć sam, używając do tego wyobraźni, szybko uległem żądzom, które rozbudził we mnie hit Capcomu. Mało kto jest w stanie się im oprzeć.