Cztery poprzednie dzieła Howarda Shore’a dotyczące uniwersum Władcy Pierścieni mnie zachwyciły. Wszystkie i bez wyjątku. Każda płyta, która towarzyszyła premierze filmu na podstawie książek Tolkiena była przemyślana, klimatyczna, epicka i po prostu bardzo dobrze zrobiona. Pod koniec tego roku do kin trafił kolejny film Petera Jacksona o Hobbicie. Nosi on tytuł Hobbit: Pustkowie Smauga i pod takim samym tytułem ukazał się również soundtrack z tego dzieła. A jaki on jest i czy zachwycił mnie tak samo jak jego poprzednicy? Zapraszam do recenzji!
Dzieła, jakimi są soundtracki ocenić zawsze jest ciężko, bo z samej definicji one towarzyszą już jakiemuś innemu dziełu i są komponowane właśnie pod dany obraz. Dlatego też jeśli film jest smutny i depresyjny, to soundtrack nie może strzelać wesołością i dowcipem, a jeśli film jest komedią to ścieżka dźwiękowa nie może powodować chęci otwarcia sobie żył i to natychmiast. Jednak dobre soundtracki są w stanie poradzić sobie dobrze jako osobne dzieła i to niezależnie czy dany film był przygnębiający czy wesoły. Idealnym przykładem jest tu OST z Epizodu V Gwiezdnych Wojen(Imperium Kontratakuje) – sam film jest zdecydowanie najcięższy z całej gwiezdnej sagi, jeśli chodzi o klimat i wydarzenia, lecz ścieżka dźwiękowa Johna Williamsa świetnie się broni jako autonomiczne dzieło, idealnie balansując między depresją, klimatem, a epickością. Ta sztuka udała się też samemu Howardowi Shore’owi przy okazji komponowania OST z Dwóch Wież. Sam film był dużo mroczniejszy od poprzednika , tak samo musiało być z soundtrackiem, który czasami był dosłownie zaprzęgnięty by idealnie dopełniać wydarzenia na ekranie kosztem wartości samego soundtracku, ale wszystko to zostało pomyślane tak, by muzyki słuchało się równie dobrze bez oglądania obrazu. A jak to wszystko wyszło w soundtracku do filmu Hobbit: Pustkowie Smauga?
Powiem od razu – średnio, z naciskiem na bardzo średnio. Przede wszystkim otrzymaliśmy dwupłytowe dzieło(w edycji specjalnej trwające ponad 2 godziny), które zainwestowało tylko w mrok i deprechę, nie oferując niczego spokojniejszego w zamian. Nawet epickości i podniosłości jest tu jak na lekarstwo. I niech nikt mnie nie zrozumie źle – deprecha i mrok to rzeczy fajne, ale jeśli dobrze się je zrobi. Inaczej są puste i nudne – i dokładnie tak się dzieje w tym przypadku, gdzie jeden nudny utwór goni drugi, jeszcze nudniejszy. Co dziwne nudne i raczej mroczne, niż podniosłe, są nawet te kawałki, które towarzyszyły scenom wesołym, spokojniejszym lub epickim – The House of Beorn jest tutaj idealnym przykładem. Scena pobytu w domu Beorna raczej nie była napakowana ciężkimi, jeśli chodzi o klimat, fajerwerkami, zaś ten utwór jest ciężki i niepokojący. Na jaką cholerę? A przy tym jest jeszcze dojmująco nudny i miałki. W ogóle cała pierwsza płyta to parada nudy. Epickie kawałki są nudne. Gęste kawałki są jeszcze nudniejsze. Sytuacja staje się nieco lepsza na początku drugiej płyty, a to dzięki utworowi Thrice Welcome, który charakteryzuje się dość przyjemnym motywem muzycznym. Niestety potem Shore znowu wpada w jakiś ciąg nudy i usypiania słuchacza, a rzeczony słuchacz płacze i lamentuje, dopytując się, co się stało z człowiekiem, który nagrał co najmniej trzy wybitne ścieżki dźwiękowe do filmów osadzonych w Śródziemiu. Choć te wszystkie tytuły utworów brzmią epicko – Durin’s Folk, In the Shadow of the Mountain, My Armor Is Iron czy Feast of Starlight – to zapewniam Was, że są one nudne. A czasami są nawet kwintesencją nudy. Ostatni raz tak bardzo chciałem wyłączyć płytę przy okazji Now What?! Purpli, którą to uważałem za śmiertelnie nużącą. Na jej szczęście palmę pierwszeństwa w tym względzie przejął OST do Pustkowia Smauga.
Jest jednak jeden utwór, który ratuje to wydawnictwo. Co smutne – nie należy on do Shore’a, tylko do Eda Sheerana i jest on piosenką towarzyszącą napisom końcowym(nosi tytuł I See Fire). Powiem szczerze, że tego pana w ogóle nie znałem i musiałem się szybko dokształcić na potrzeby tego tekstu. Jak podaje niezawodna ciocia Wiki, Ed Sheeran pochodzi z Wielkiej Brytanii i jest piosenkarzem i producentem(i jest bardzo młody – urodził się w 1991 roku). Pomimo młodego wieku już osiągnął pewne sukcesy(jak 3 miejsce na UK Singels Chart), a teraz stał się znany właśnie za sprawą współpracy muzycznej przy Hobbicie. Piosenka, którą nagrał, jest naprawdę świetna i super się jej słucha, choć doceniłem ją dopiero po kilkukrotnym przesłuchaniu. Co od razu rzuca się w oczy(można tak powiedzieć o dźwięku?), to fakt, że piosenka ta odrobinę nie pasuje do uniwersum Władcy. Trafiłem na ciekawą dyskusję w internecie(była długa i merytoryczna – byłem zdziwiony i zachwycony) właśnie o tym fakcie „niepasowania” i większość dyskutujących mówiła, że to zaleta i zmiana na lepsze. Tak czy siak – Edowi udało się coś, na czym poległa wielka Annie Lenox – udało mu się napisać świetną piosenkę na napisy końcowe, do której wracam i będę wracał. Po tym utworze jest jeszcze jeden, Beyond the Forest, który jest najlepszym dziełem Shore’a na tej płycie. Szkoda, że nikt go nie usłyszy, gdyż jest on na szarym końcu – i w filmie, i na krążku.
Przykro mi to pisać, gdyż zupełnie się nie spodziewałem takiego obrotu spraw, ale OST do Pustkowia Smauga zawodzi prawie na całej linii. Jest nudny, za długi i pusty. Na szczęście sytuację ratuje odrobinę świetne I See Fire, ale jedna piosenka to za mało, by w jakiś znaczący sposób podnieść ocenę całej płyty. Mam nadzieję, że lepszą muzykę otrzymamy z okazji ostatniej części Hobbita, a znając wydarzenia, które mają mieć tam miejsce, nie jest to nadzieja płonna. No ale teraz też miało być dobrze…
Poprzednie recenzje:
AudioFeels – Świątecznie: https://gameplay.pl/news.asp?ID=82116
Sabaton – Carolus Rex: https://gameplay.pl/news.asp?ID=81968
Amorphis – Circle: https://gameplay.pl/news.asp?ID=81823