Recenzja gry F1 2017 - produkcja godna królowej motosportu, tylko ten Jeff...
F1 2015 i symboliczny brak kariery
Fuel i 25 gwiazdek do szczęścia
Powrót do Fuel
Premiera F1 2014 bez emocji - kiedyś było lepiej… (retro unboxing)
Jak sprawuje się komputerowy remake Colin McRae Rally? - Pierwsze wrażenia
W 2011 roku Robert Kubica przerwał swoją przygodę z Formułą 1 w wyniku bardzo poważnych okoliczności. Moje rozstanie z serią gier o królowej sportów motorowych miało nieporównywalnie bardziej trywialną przyczynę - ostatnia odsłona w jaką grałem, z 2015 roku, była po prostu bardzo słaba. Bez żadnych dodatkowych trybów, uboga w zawartość i z filtrem rozmazującym obraz, przypominała bardziej niedopracowaną aktualizację z najnowszą rozpiską zespołów, którą przez pomyłkę wydano jako nowy produkt. Na szczęście od samego dna można się odbić tylko w górę!
Pierwsza reakcja? Niedowierzanie. A zaraz potem rozczarowanie. Trudno mi było inaczej zareagować na informację, że F1 2015 od Codemasters nie będzie miała żadnego trybu kariery. I to z jakiego powodu? Bo twórcy nie mieli wystarczająco dobrego pomysłu i odpowiednich zasobów, by zaprojektować ich zdaniem interesujący moduł dla pojedynczego gracza. Świetnie, tylko dlaczego mam się tym przejmować?
Dwadzieścia pięć gwiazdek. Dokładnie tyle brakuje mi w tym momencie, by odblokować ostatnią arenę zmagań w Fuel i przejechać wszystkie wyścigi w trybie kariery. Nie byłoby może w tym nic specjalnego, gdyby nie fakt, że wszystkie poprzednie zawody mam już wygrane na poziomie Expert i by zyskać szansę na progres muszę dwadzieścia pięć z nich powtórzyć i wygrać ponownie na poziomie Legendarnym. Większej głupoty w grach już dawno nie spotkałem.
Niech mi ktoś powie, że czas wcale nie gna na złamanie karku. Nie tak dawno minęły cztery lata odkąd zacząłem zabawę z Fuel od Codemasters. W kwietniu 2011 roku w artykule dałem wyraz swojej frustracji z kiepskiego wyważenia poziomu trudności i denerwujących wyzwań, by gdzieś w okolicach maja zupełnie grę porzucić. W grudniu przyznałem się do tego w innym tekście, stwierdzając, że miłość do Fuel była jednak tylko przelotnym romansem. Zastanawiałem się wtedy, kiedy wrócę do zmagań po postapokaliptycznych bezdrożach? Okazuje się, że potrzebowałem na to właśnie czterech lat.
W piątek ukazała się kolejna wersja oficjalnej gry o Formule 1 - F1 2014, oparta na kończącym się właśnie, aktualnym sezonie. Tak jak społeczność mocno oczekiwała produkcji traktującej o F1 w 2010 roku (gdy Codemasters szykowało wielki powrót Formuły 1 na monitory Pecetów), tak teraz premiera czwartej odsłony wydaje się nie mieć zupełnie żadnego znaczenia i przechodzi niezauważenie.
Niezmiernie ucieszył mnie fakt, że Codemasters powrócił do korzeni serii. Niestety nie wszystko okazuje się takie różowe jak mogło by się pierwotnie wydawać. Głównie z tego powodu, iż niniejsza pozycja nie jest stuprocentową reedycją jedynki oraz dwójki, lecz portem mobilnej wersji nawiązującej do tych dwóch odsłon.
Nieco ponad tydzień temu dowiedzieliśmy się, że Codemasters nie zamknęło planu wydawniczego na ten rok (co było raczej oczywiste, zważywszy na to, że licencja F1 tania nie jest, a od roku 2010 jesteśmy we wrześniu raczeni kolejnymi odsłonami F1 od Mistrzów Kodu) i najprawdopodobniej już za dwa miesiące przyjdzie nam się zmagać ze wszystkimi kierowcami i zespołami z sezonu 2013. Niestety (jak dla mnie) wygląda na to, że Codemasters sięgnęło TYLKO po nowe opcje rozgrywki, właściwie nie usprawniając już istniejącej jej warstwy. Bądźmy jednak dobrej myśli, mogę się mylić.
Gdy na horyzoncie rysuje się FIFA 13, Pro Evolution Soccer 2013, NBA 2k13 i inne "13", Codemasters skupia się na teraźniejszości. Trzecia część F1, z więc 2012, jest zdecydowanie najlepszą wydaną dotychczas częścią wirtualnej Formuły 1. Mistrzowie Kodu najwyraźniej biorą sobie do serca wszystkie uwagi graczy i starają się spełnić ich oczekiwania. Oczywiście spełnienie oczekiwań i marzeń to dwie zupełnie odmienne rzeczy, ale najważniejsze, że jest dobrze. Tylko dlaczego polska wersja językowa jest tak skopana, że bardziej pasowałaby mi wersja mandaryńska? Tego wszystkiego dowiecie się z recenzji.
Ś.P. Colin McRae przewraca się w grobie. Nie dość, że cała seria DiRT (która od trzeciej części nie jest już sygnowana nazwiskiem tego wielkiego kierowcy rajdowego) zeszła na hamburgery to na dodatek w produkcji, a raczej w tłoczni, jest już totalnie odjechana odnoga pseudo-dziedzica najlepszej, moim zdaniem, gry rajdowej w historii. Dlaczego dziedzic nie jest pełnoprawny? Ponieważ mamy do czynienia z sytuacją, w której majestatyczny, poważny, elegancki i wąsaty ojciec spogląda na swojego śmigającego na desce syna z pofarbowanymi na zielono włosami. I wiecie co? Demo nawet mnie bierze!
Koncepcję Dirta odrzuciłem już dawno, ale pomyślałem, że skoro nie pośmigam na rajdowych bezdrożach Skandynawii, to przynajmniej porozwalam sobie przeciwników z bananem na twarzy. Pojawiło się demo Showdown i pomyślałem „ok”, zassałem prawie 3 GB danych, odpaliłem. Z ekranu wali prawym podbródkowym reklama AMD i budzi się we mnie pierwszy niepokój, czy mój Geforce nie zostanie potraktowany jak produkt 3 kategorii. Na szczęście gra sama wykryła optymalne detale, więc szybciutko sprawdziłem jakie tryby udostępnili twórcy w wersji demonstracyjnej.