Niecałe ćwierć wieku temu serca fanów fantastyki podbiła Ultima: Underworld, poboczna seria legendarnego cyklu Ultima, stworzona przez ludzi, którzy dali nam takie produkcje jak pierwszy System Shock i Thief. Tytuł ten, jak na swoje czasy, napakowany był innowacjami, które zainspirowały dziesiątki kultowych dzisiaj serii. I chociaż Underworld doczekała się tylko jednego sequela, tak jej główne założenia przejęła inna seria, która obecnie cieszy się ogromną popularnością. Chodzi oczywiście o The Elder Scrolls.
Każdy, kto przynajmniej zetknął się z kryminałami przełomu XIX i XX wieku, od pisarzy takich jak Agatha Christie, zna ten scenariusz: stara rezydencja należąca do bogatego rodu z długą i dumną tradycją. Głowa rodziny to stary, arogancki zrzęda, który patrzy na wszystkich z góry. Jego żonę obchodzi tylko, czy w kieliszku nie kończy jej się alkohol. Dzieci nienawidzą swojego ojca, ale grają w rodzinnym przedstawieniu licząc na sowity spadek, choć senior rodu najchętniej zabrałby cały dobytek do grobu, zamiast zapisywać go komukolwiek w testamencie. Tragedia wisi w powietrzu. Najczęściej wszystko przebiega tak, że ktoś morduje kogoś innego, żeby zwiększyć swój kawałek ojcowizny, a główny bohater przychodzi rozwiązać sprawę. The Deed przedstawia taki właśnie scenariusz z jedną, zasadniczą, różnicą. Tym razem to my jesteśmy mordercą.
Podczas gdy Hatred powoli gaśnie w pamięci zarówno graczy, jak i mediów, ja postanowiłem przyjrzeć się grze, która ten tytuł zainspirowała. Seria Postal jest doskonale znana wszystkim tym, którzy w skórze Kolesia wyżywali się na mieszkańcach miasteczka Paradise oraz tym, których mocno zniesmaczył sposób, w jaki ci pierwsi spędzają czas wolny. Większość zamieszania odbyła się jednak wokół drugiej części tej serii, ja natomiast zamierzam zmierzyć się z pierwszym Postalem, w którego nigdy wcześniej nie miałem okazji zagrać.
Kilkakrotnie już, na łamach tej strony, opisywałem bardzo stare tytuły, które wielu dzisiejszych graczy mogłoby uznać za wręcz niegrywalne. Wszystkie te teksty nie istniałyby jednak, gdyby nie platformy dystrybucji cyfrowej takie jak Origin, Steam i oczywiście GOG. To niesamowite jak wiele tytułów znalazło się dzięki nim w zasięgu ręki każdego gracza. Możliwe stało się ponowne przeżycie niezapomnianych klasyków, a także – jak w moim przypadku – zetknięcie się z niektórymi po raz pierwszy. I to za paroma kliknięciami myszki, bez przeglądania aukcji internetowych z nadzieją trafienia na dany tytuł, płacenia kosmicznej ceny i godzin kombinowania, aby grę uruchomić na współczesnym sprzęcie. Niestety, nie można mieć wszystkiego. Jest jeszcze wiele produkcji, które wciąż leżą zapomniane w kącie, a zagrać w nie można jedynie znajdując gdzieś używany egzemplarz, lub pozyskując z mniej legalnych źródeł. Postanowiłem podzielić się moją małą listą tytułów, które chętnie zobaczyłbym w ofercie Good Old Games. Będą to zarówno znane wszystkim klasyki, jak i gry po prostu dobre i ciekawe, które zasługują na drugą szansę, żeby zaistnieć w świecie gier.
Można by pomyśleć, że skoro gry niezależne także mogą osiągać ogromne sukcesy, to pojawi się coraz więcej zdolnych twórców, a razem z nimi powstanie więcej oryginalnych tytułów. Sprawa jednak nie do końca wygląda tak różowo, przynajmniej w sferze horrorów. O ile małych, niezależnych gier w tym gatunku rzeczywiście jest teraz pełno, to nadal ciężko o produkcję naprawdę ciekawą. Taką, która nie kopiuje jedynie kropka w kropkę innego tytułu i która stawia poprzeczkę wyżej niż na playlistach youtuberów. Taką grą okazało się, ku mojemu zaskoczeniu, Spooky’s House of Jumpscares.
Na ogół pierwszy kontakt ze starą produkcją nie jest wyzwaniem przesadnie trudnym, ale często wymaga przynajmniej odrobiny samozaparcia i determinacji. Niektórym tytułom udało się jednak wybronić nawet od tej niedogodności i wciąż są niesamowicie grywalne po wielu latach, bez zmuszania gracza do bolesnego rozgryzania sterowania lub nauki interfejsu metodą prób i błędów. Dziś przyjrzę się jednocześnie dwóm produkcjom, które nadal trzymają się zaskakująco dobrze – pierwszoosobowy Star Wars Jedi Knight: Dark Forces 2 oraz rodzima gra taktyczna Gorky 17.
W bibliotece Steam czekają na mnie setki nieukończonych gier. Niekończące się okazje, bundle i premiery jeszcze tę liczbę zwiększają, a ja tymczasem po raz kolejny instaluję tytuł, który przeszedłem już kilka razy. I nie ma znaczenia, że jestem właśnie w trakcie przechodzenia nowego hitu AAA, nagle nachodzi mnie chęć aby po raz dwudziesty zagrać w tego nieśmiertelnego starocia, albo indyka, w którym z rozgrywki leją się hektolitry miodu. Podzielę się więc swoją listą tytułów, które co jakiś po prostu muszę zainstalować ponownie i zatopić się w nich na kilka długich godzin.
Seria X-COM od stosunkowo niedawna może pochwalić się naprawdę udanym powrotem do świata gier, dzięki dobrze ocenianej produkcji studia Firaxis. Miłośnicy strategii turowych nareszcie otrzymali porządną grę stworzoną specjalnie dla nich. Dla wielu graczy był to jednak pierwszy kontakt z tą, liczącą sobie już prawie dwadzieścia dwa lata, serią. Ja także zaliczam się do tej grupy, bo chociaż grałem w kilka mniej lub bardziej związanych z tym cyklem gier (Laser Squad: Nemesis, UFO: Aftershock), to z oryginałem nie miałem nigdy do czynienia. Szanującemu się graczowi wypada jednak poszerzać horyzonty, więc postanowiłem spróbować swoich sił w X-COM: UFO Defense i przy okazji ocenić: czy da się w to jeszcze grać?
Panuje opinia, że szanujące się gospodarstwo domowe powinno być wyposażone w szereg kluczowych dla ludzkiego przeżycia urządzeń i instalacji. Chodzi głównie o takie rzeczy jak lodówka, piekarnik, dostęp do czystej wody, dobrze funkcjonujące urządzenia sanitarne i ogrzewanie. Prawda jednak wygląda inaczej, drodzy Państwo. To wszystko mit. Jest tylko jeden rzecz, która zasługuje na miano naprawdę niezbędnej. Coś, co powinna mieć w swoim domu każda porządna rodzina – Kot domowy.
Czarne jak węgiel chmury przesuwają się wyjątkowo powoli po papierowym niebie, sprawiając wrażenie nieruchomych, jakby zostały na nim narysowane. Ziemia pokryta jest gęstą mgłą, przez którą widać jedynie czubki starych, przymierających drzew. Nie wyglądają one jednak upiornie – raczej uspokajająco. Pod jednym z takich drzew – nad klifem – stoi nasz bohater. Obserwuje rozpościerający się pod nim w nieskończoność, tonący we mgle las. Podchodzi parę kroków i staje nad samym urwiskiem, spoglądając w pozornie bezdenną przepaść. Walczy przez chwilę z myślami... po czym skacze. Jego podróż dopiero się zaczęła.
Fani serii The Longest Journey i Dreamfall mają już chyba anielską cierpliwość na stałe wpisaną w geny. Po latach czekania na trzecią część cyklu, kolejne rozdziały opowieści muszą poznawać z kilkumiesięcznymi przerwami. W tym przypadku było to prawie pięć miesięcy pomiędzy pierwszą a drugą księgą. Zatytułowany Rebels epizod pojawił się przedwczoraj, po dwudniowym poślizgu, w usłudze Steam i dostępny jest oczywiście jako darmowa aktualizacja dla wszystkich, którzy kupili grę. Możemy więc przekonać się w końcu, czy czekanie zostaje nam wynagrodzone i czy ciąg dalszy przygód Zoë i spółki daje radę utrzymać poziom godny tytułu The Longest Journey. Bez spoilerów, oczywiście.
Większość darmówek przykuwa naszą uwagę ciekawym pomysłem na rozgrywkę lub przyjemną dla oka stylistyką, a potem brutalnie uderza nas w twarz ograniczeniami i mikropłatnościami. Czasem jednak trafi się gra, którą można odpalić i zapomnieć o bożym świecie, nie wydając na nią złamanego grosza. Żadnych zasad, żadnych ograniczeń – po prostu czysta akcja i żywiołowa rywalizacja w tradycyjnym wydaniu, gdzie nikt nie przejmuje się takimi błahostkami jak realizm, a przerysowane strzelaniny i wybuchy są na porządku dziennym. Jeśli czujecie, że to coś dla was, warto zainteresować się Double Action: Boogaloo.
Obecnie dobry horror kojarzy nam się głównie z grami widzianymi z perspektywy pierwszej osoby, które polegają przede wszystkim na chowaniu się lub uciekaniu przed przeciwnikami. Nie będzie chyba podlegało większej dyskusji stwierdzenie, że lwią część wrażeń płynących z takiej gry zawdzięczamy właśnie widokowi z oczu bohatera. Wszechobecny mrok i efekty wizualne także swoje robią, ale to uczucie bycia na miejscu naszej postaci potęguje te bodźce w najlepszy możliwy sposób. Co więc, jeśli to zabierzemy? I nie tylko przechodząc w widok z trzeciej osoby, ale idąc o krok dalej i całkowicie opuszczając trzeci wymiar? Czy horror w dwóch wymiarach może być tak samo straszny jak Amnesia: Mroczny Obłęd lub Obcy: Izolacja?
W latach 90-tych świat gier przeżył wiele innowacji i rewolucji. Pojawiły się zupełnie nowe gatunki i trzeci wymiar. Powstały gry, które przerodziły się w serie trwające do dzisiaj. Powstały też tytuły, których historie zakończyły się przedwcześnie, a ich kontynuacji z nadzieją wyczekują rzesze graczy. Seria, o której dzisiaj piszę, zalicza się – niestety – do tej drugiej grupy, a ja jestem jednym z tych, którzy już osiemnaście lat liczą, że dane im będzie w końcu zagrać w jej trzecią część. Bo jest to gra jedyna w swoim rodzaju i wyjątkowa pod każdym względem, a jej tytuł to Little Big Adventure.
Chociaż od każdej gry wymaga się dzisiaj, że wszystkie jej elementy będą prezentowały najwyższą możliwą jakość – zarówno rozgrywka, fabuła, jak i oprawa graficzna – to często zdarza się, że jeden drobny element potrafi być decydujący w naszym odbiorze gry. Nieciekawy bohater, lub brak wyraźnego, zapadającego w pamięć stylu, potrafią skutecznie zniechęcić nas od grania w ogólnie dopracowany i grywalny tytuł. Działa to jednak w obie strony – często niektóre produkcje zapamiętujemy najlepiej przez te pojedyncze, mniejsze lub większe elementy, wyróżniające je na tle pozostałych produkcji. Mogą to być zabawne nawiązania do popkultury, lub jakiś ciekawy element mechaniki, dzięki którym gra – nieważne czy w ogólnym rozrachunku dobra czy zła – staje się na swój sposób wyjątkowa na tle innych produkcji. Podzielę się dzisiaj zestawieniem gier z ostatnich lat, które ujęły mnie właśnie dzięki tym małym rzeczom, które mimo wszystko niebywale cieszą.