Najlepszy film Christophera Nolana? - recenzja Tenet
Niewidzialny człowiek - recenzja filmu
Długi tytuł, średnia zawartość - recenzja filmu "Ptaki nocy"
Recenzja filmu Terminator: Mroczne przeznaczenie - to nie jest film dla fanów dzieł Jamesa Camerona
Bez Michaela Baya może być lepiej! - recenzja filmu Bumblebee
Kontynuacja w rytmie dubstepu - recenzja filmu Deadpool 2
Jednym z najbardziej wymęczonych gatunków wśród gier jest tzw. tower defense. O co biega, z czym to się je, gryzie i połyka – każdy wie, bo to chleb powszedni branży i jeden z najbardziej oczywistych kierunków, obranych przez twórców niezależnych w ostatnich latach. Świeżutki team 11 bit Studios złożony z osób, które mają w swoich cefałkach udokumentowaną pracę przy Teenagent czy Gorky 17 również postanowił wypłynąć na szerokie wody sprawdzonym pomysłem. Miło mi zakomunikować, że to właśnie Polacy spowodowali, iż na widok kolejnego tower defense nie ziewnąłem ani razu. Być może jest to spowodowane poziomem wykonania, a może... odwróconymi zasadami. Tak czy siak Anomaly: Warzone Earth to gra naprawdę dobra i przemyślana.
Recepta była prosta. Jednego z najsolidniejszych aktorów ostatnich dwóch dekad umieścić w zimnym klimacie, dać mu broń, cięte teksty, mało znanych wspólników, a po drugiej stronie barykady ustawić watahę wygłodniałych wilków, które zgodnie ze swoim prymitywnym instynktem rozpoczną krwawą jatkę na własnym terytorium. I tak zrodziło się Przetrwanie (ang. The Grey) – nowy film mało znanego (kto oglądał NARC, przyznać się) Joe Carnahana. Carnahan zaciągnął na mroźny plan zdjęciowy w Kanadzie Liama Neesona, którego poznał przy okazji kinowej wersji Drużyny A. Obaj skrzyżowali swoje talenty ponownie i nie da się ukryć – udało im się stworzyć film bardzo dobry. Przetrwanie śmiało mogę zakwalifikować do jednej z większych niespodzianek ostatnich miesięcy.
Na wstępie przyznam, że każdą produkcję z Neesonem w roli głównej łykam w ciemno. To aktor o wyjątkowo twardzielskiej urodzie i jeszcze bardziej twardzielskim akcencie. Pomimo upływających lat (za kilka miesięcy stuknie mu 60-tka) bije od niego coraz większą charyzmą, nie boi się brać coraz bardziej wymagających siły fizycznej ról. Przetrwanie to na pewno jeden z najtrudniejszych etapów w jego karierze. Liam (a idąc na przeciw poprawności napiszę – Lajam) wciela się tu w Ottwaya, który pracuje jako profesjonalny myśliwy na zlecenie jednej z podbiegunowych rafinerii chroniąc nocą pracowników przed atakiem nieprzyjaznej zwierzyny. Po zrealizowaniu kontraktu postanawia wrócić do Stanów, wsiada wraz z grupą roboli do samolotu i...rozbija się nad Alaską. W ciągu kilku godzin sen o spokojnym powrocie do żony zamienia się w surwiwalowy koszmar i walkę o życie.
To miał być walec, który jednoznacznie potwierdzi, że za Bioware stoją wielkie pieniądze, utalentowani ludzie i mnóstwo ciekawych pomysłów. Pomimo chłodnego przyjęcia Dragon Age 2 (już zapomnianego) zamówienia przedpremierowe trzeciego Mass Effecta przebiły wyliczenia mózgów z działu finansów. Potężne środki przeznaczone na marketing, barwne i dynamiczne zwiastuny, nowinka w postaci trybu wieloosobowego oraz zwykła ciekawość ludzi zdecydowała, że finał przygód komandora Sheparda był najbardziej wyczekiwaną pozycją w pierwszym kwartale 2012 roku. W końcu mamy tu do czynienia z syndromem „grande finale”, a wiadomo, że przy takiej okazji dyskusje na temat zakończenia jednej z najlepiej przyjętych marek będą żywe. Czy Bioware podołało zadaniu i czy Mass Effect 3 jest grą, która zapada w pamięć?
UWAGA, RECENZJA ZAWIERA SPOJLERY!!!
Nie będę was oszukiwać – Afterfall: InSanity to gra z wieloma grzechami na pokładzie. Zresztą sama historia jej powstawania nadaje się na dobrą książkę o tym jak utopić 11 milionów złotych. Pierwszy zarys przypominał ambitnego cRPG'a z falloutowymi mechanizmami, by następnie przekształcić się w post-apokaliptyczny survival z domieszką horroru. Maksymalne uproszczenie nie poszło jednak w parze z zachowaniem jakości. Dzieło Intoxicate już od pierwszej sekundy wywala na wierzch swoje bebechy, a co za tym idzie niedoskonałości.
Łeb pęka, w ustach czuć „saharę”, ciało jest obolałe i zwiotczałe, a każda osoba przechodząca obok wydaje się maksymalnie irytująca. Znacie to uczcie? To jest kac. Ale nie zdziwię się, gdy podobne dolegliwości będą wam doskwierać po seansie Kac Wawy. O ile oczywiście wybierzecie się na ten film do kina, do czego nie zachęcam. Muszę twórcom tego gniota jednak pogratulować. Dawno nie widziałem równie beznadziejnego kupsztala, wliczając w to wysokobudżetowe masówki, offowe eksperymenty czy filmy tak złe, że aż dobre. Jeżeli mielibyśmy się czymś chwalić dla beki na Zachodzie, to od dzisiaj już możemy to robić – gorszego syfu nawet w stajni Asylum nie da się znaleźć.
Pierwszym zwiastunem katastrofy była reakcja dziewczyny na kasie kina, która po usłyszeniu zamówienia wysłała w moją stronę delikatnego banana, jakby chciała po cichu powiedzieć „ale frajer!”. Ten frajer jednak wiedział na co idzie i że znowu ujrzy Karolaka z Szycem zataczających się po spożyciu trunków. Sęk w tym, że Kac Wawa przebiła wszystkie moje wyobrażenia. Miała być żenada, a wyszła żenuła. Miało być nieśmiesznie, a było strasznie (nie mylić z horrorem). Istna mordęga, na dodatek w przęciętnie wykorzystanym trójwymiarze.
Nieadekwatne do treści filmów polskie tytuły to już chyba tradycja. Tym razem trafiło na nową produkcję z ulubionym przez wszystkich C-klasowcem Nicolasem Cagem. Seeking Justice to bardzo chwytliwa nazwa, problem w tym, że „nasi” wzięli sobie ją za bardzo do serca i przebajerowali. Żeby było jaśniej – Cage w filmie zemsty nie urządza, a zleca jej wykonanie komuś innemu i to tylko w pierwszych 15 minutach. Dalej mamy już tylko i wyłącznie gęstą intrygę, z której próbuje się wyplątać główny bohater.
Oczekiwań w stosunku do Seeking Justice nie miałem żadnych. Nie chodzi nawet o karierę Cage'a, która znajduje się teraz na wyjątkowo długim i ostrym zakręcie, ale przede wszystkim o materiał wyjściowy. Jednakże w tym aspekcie obraz nie zawodzi i potrafił mnie mile zaskoczyć. O nie do końca trafionym i mylnym tytule wspomniałem we wstępie, więc dopełnię tylko formalności: skrócona wendetta jest tu tylko przedsionkiem do grubszej sprawy z tajemniczą (nadająca się nawet na odcinek X-Files) organizacją, której przewodzi enigmatyczny Simon.