To miał być walec, który jednoznacznie potwierdzi, że za Bioware stoją wielkie pieniądze, utalentowani ludzie i mnóstwo ciekawych pomysłów. Pomimo chłodnego przyjęcia Dragon Age 2 (już zapomnianego) zamówienia przedpremierowe trzeciego Mass Effecta przebiły wyliczenia mózgów z działu finansów. Potężne środki przeznaczone na marketing, barwne i dynamiczne zwiastuny, nowinka w postaci trybu wieloosobowego oraz zwykła ciekawość ludzi zdecydowała, że finał przygód komandora Sheparda był najbardziej wyczekiwaną pozycją w pierwszym kwartale 2012 roku. W końcu mamy tu do czynienia z syndromem „grande finale”, a wiadomo, że przy takiej okazji dyskusje na temat zakończenia jednej z najlepiej przyjętych marek będą żywe. Czy Bioware podołało zadaniu i czy Mass Effect 3 jest grą, która zapada w pamięć?
UWAGA, RECENZJA ZAWIERA SPOJLERY!!!
Na początek garść statystyk. Mass Effect 3 zajął mi 20 godzin z hakiem, czyli najmniej z całej trylogii (ME 45h, ME2 30h). W trakcie podróży przez galaktykę wykonałem 14 zapisów stanów gry (ME – około 100, ME2 – ponad 50). Po co wspominam o niby nic nie znaczących pierdółkach? Jest to w pewien sposób obraz tego jak seria zmieniała się z odcinka na odcinek. Część pierwsza posiadała jeszcze śladowe elementy klasycznych erpegów (handel, rozwój postaci), kazała zastanawiać się nad podjęciem ważnych decyzji, była bardziej wymagająca i po prostu dłuższa. Sequel porzucił kilka niedopracowanych idei na rzecz kapitalnej fabuły oraz genialnych postaci. Była to decyzja trafna i dająca też do myślenia fanom. Bioware ostatecznie wskazało, że Mass Effect nie będzie nigdy tru-erpegiem z setką statystyk, limitowanym ekwipunkiem oraz bogatym craftingiem. W zamian stał się czymś w rodzaju kosmicznej przygody, w której strzelanie, dialogi i klimat były rzeczą nadrzędną. Nie będę po raz n-ty wchodził w dyskusje czy „ME to RPG czy nie”. Już dawno się określiłem w tym temacie i mam nadzieję, że jest to przejrzyste.
Co się nie podobało czepialskiemu eJay'owi?
I w końcu doszliśmy do części trzeciej, która według twórców kończy pewien rozdział w tym uniwersum i niewykluczone, że rozpoczyna kolejny. Tak naprawdę rozgrywka w ME 3 sprowadza się do jednego – wykonania misji w stylu „pójdź, pozamiataj, wciśnij przycisk”. Na niczym więcej. Trójeczka to po prostu szybka gra akcji ze skillami w tle, które oczywiście mają swoje erpegowe korzenie, ale... idąc tym tokiem myślenia dojdziemy do wniosku, że podobny mechanizm zastosowano również w przypadku np. Kratosa lub Dante z Devil May Cry. Shepard zbiera jakieś tam doświadczenie, tylko, że nie przekłada się ono na poziom inteligencji postaci w rozmowach, a jedynie na moce i wartości ofensywne.
Tym co decyduje w ME3 o ciemnej i jasnej stronie mocy bohatera są tzw. punkty Renegata oraz Idealisty. Ilekroć opowiemy się po którejś ze stron otrzymamy stosowne bonusy, które później będziemy mogli wykorzystać w newralgicznych punktach fabuły. I w tym aspekcie trzecia część wypada niestety blado, zwłaszcza jeśli weźmiemy dla porównania strukturę przyczynowo-skutkową poprzednika. Tych decydujących o losie galaktyki momentów jest stanowczo za mało. Nie miałem również wrażenia, że dodatkowe opcje w menu dialogów rzeczywiście będą mnie prowadzić do innych ścieżek fabularnych. W większości sprowadzają się one do tego samego, z tą różnicą, że Shepard po rozmowie otrzyma po prostu extra punkty Renegata lub Idealisty. Czy palnę komuś z broni w łeb czy delikatnie wyproszę jegomościa – tego typu decyzja w ME3 została spłycona wyłącznie do kolorów niebieski/czerwony. Bo i tak scena zakończy się pościgiem i strzelaniną. Bywają oczywiście zadania, które mają jasno określone konsekwencje (czy ktoś zginie, czy przeżyje - to dotyczy tylko głównych bohaterów), ale jest to zaledwie kilka questów na krzyż. Jeśli coś ma się spieprzyć, zostanie spieprzone bez względu na postawę Sheparda.
Podobne obiekcje mam również wobec relacji między bohaterami. Zalatują sztucznością, głównie przez wgląd na ubogie opcje dialogowe, które są bardzo schematyczne. Shepard do każdego NPC podchodzi dokładnie tak samo:
Etap 1
- Cześć, dawno Cię nie widziałem, jak Ci się powodzi?
Etap 2
- Coś Cię martwi? Opowiedz mi o wojnie.
Etap 3
- Może zechcesz się ze mną przespać/napić?
Jedynym, fajnie rozwiązanym „związkiem” jest przyjaźń między Shepardem i Garrusem (strzelanie do rzutków na Cytadeli – rewelka!), która i tak pod koniec historii zostaje porzucona.
O ogromnym rozczarowaniu mogę również napisać w kontekście ostatniej misji (nie mylić z epilogiem), która miała być misją wszystkich misji tej serii. Otóż ostateczny bój o galaktykę według Bioware to obrona wyrzutni rakiet przez Sheparda i dwóch towarzyszy na bliżej nieznanej ulicy rozsypanego Londynu. Kompletny brak epy i kreatywności, zwłaszcza, że o wiele bardziej emocjonująca była akcja na Tuchance i Thessi, a to przecież były jedynie przetarcia przed decydującą walką. Żeby jeszcze chociaż ta obrona służyła ostatecznej bitwie, ale nie... tu chodzi jedynie o skasowanie wielkiego Żniwiarza, czyli znowu tuchankowa repeta oraz misja z Rannoch, gdzie robiliśmy dokładnie TO SAMO.
Dziwną decyzją Bioware jest zamieszczenie dopiero na koniec przygód Sheparda trybu wieloosobowego. Pozostawia on sporo do życzenia, głównie za sprawą ubogiego contentu, map i trybów. Kooperacja dla 4 graczy, którzy muszą zabijać fale wrogów podbijając sobie statystyki? Może miałoby to ręce i nogi, gdyby multik pojawił się w części drugiej i został dopracowany oraz rozszerzony później. Standardowa wyrzynka znudziła mnie po kilkunastu minutach. Kiepskim dowcipem jest również zagrywka twórców, która zmusza użytkowników do koksowania swojej postaci po sieci, by zobaczyć możliwie najlepsze zakończenie fabularne. Wpływ singla na MP mógłbym jeszcze zaakceptować (np. przejdź grę na poziomie trudności x, aby odblokować przedmiot y), ale obecny stan nie. Strzelanie w Kooperacji Mass Effect 3 jest po prostu mało atrakcyjne.
Gry z logiem EA zawsze wydawały mi się technicznie dopracowanymi tytułami. Mass Effect 3 niejako przeczy trochę tej teorii. W kilku elementach rozgrywki Shepard z ekipą muszą wygrać nie tylko z okrutnymi Żniwiarzami, ale również z własnymi słabościami tj. kiepskie zachowanie się na polu bitwy w momencie, gdy sztuczną inteligencję atakuje większa grupa. Nasi podopieczni mają ewidentny problemy ze strzelaniem, obracaniem się i eliminacją wrogów na bliskim dystansie, nie wspominając, iż AI potrafi zastygnąć za naszymi plecami. Komandor jako główny badass po tej stronie galaktyki musi rozprawić się ze wszystkim sam.
Co się czepialskiemu eJay'owi podobało?
Napisałbym, że cała reszta, ale...
Seria przyzwyczaiła już Nas, że pod kątem rozmachu, przerywników oraz dynamiki narracji to produkt najwyższej próby. Nie sądziłem jednak, że da się w tym względzie przebić niemalże idealnego Mass Effecta 2, a tak się właśnie stało. Wszystko poza właściwą rozgrywką jest tu wykonane z niesamowitym wyczuciem. Prosta historia może razić, ale gdy opowiada się ją budując emocje i stawiając na tzw. czynnik ludzki człowiek pozbawia się złudzeń i wpatruje gały w ekran monitora – tak właśnie działa dobra reżyseria, znak szczególny serii Mass Effect. Lista dzieł, na których wzorowali się autorzy cutscenek jest długa, nie brakuje na niej na pewno pompatycznego Armageddonu:
Mass Effect 3 dozuje patos umiarkowanie i nie wpada w fałsz. Mamy w końcu okres zagłady galaktyki, a główne zadanie wydaje się niemożliwe do zrealizowania. Musimy wszak pogodzić zwaśnione rasy i razem zawalczyć przeciwko Żniwiarzom. Czy Shepard rzeczywiście nadaje się na takiego mediatora? Bioware w przekonujący sposób udowodniło, że potrafi, aczkolwiek po drodze nie obyło się bez ofiar. I teraz w sumie najfajniejsza rzecz – zgony poszczególnych bohaterów są nie tyle zaskakujące co godne. Godne ich dokonań z poprzednich odsłon. Chyba najbardziej przejmującą scenę śmierci otrzymała Tali, której odmówiłem pomocy. Fantastyczne ujęcie kamery za pleców i zdjęcie maski dopełniło jedynie magii. Chciałbym to kiedyś zobaczyć na dużym ekranie, bo potencjał jest przeogromny.
Broni się również sama rozgrywka i to pomimo spłaszczenia jej strategicznej warstwy. Akcja jest szybka, dynamiczna i angażująca (choć niejednokrotnie wkradała się nuda, kiedy musiałem po raz n'ty wybrać, która osoba ma naprawiać nadajnik). Fabuła biegnie szybko, kosmos trzeba ratować, a to działa na plus. Dochodzą do tego także wątki poboczne, może i gorsze od tych z ME2, ale za to ładnie uzupełniające główną oś. Co jeszcze? Cieszę się, że Bioware nie popadło w przesadzoną powagę, dzięki czemu do dialogów wkradło się trochę humoru:
No i muzyka. Fantastyczna, spójna, tworząca atmosferę, bogata w elektronikę Pomimo aż 5 nazwisk na liście płac widać, że ktoś trzymał nad tym pieczę i kontrolował. Clint Mansell dorzucił swoją cegiełkę (a nawet dwie), dzięki czemu OST można reklamować bardzo znanym nazwiskiem (casus drugiego Crysisa).
Komentarz odnośnie zakończenia:
Czytam ten flame i hate wylewany na forum, po części się z nim zgadzam, jednakże nie krzyżowałbym od razu scenarzysty. Jak na tak epicką sagę zwieńczenie wydaje się dziurawe, wykonane na pół gwizdka. Sporo tu miejsca dla interpretacji – nie uważam, że Bioware miało obowiązek tłumaczyć wszystko jak czwartoklasiście. Spodobał mi się na przykład sposób na definitywne rozstrzygnięcie kwestii Mass Relayów oraz losy Normandii po finałowej walce. Mimo wszystko rozumiem tych, którzy posądzają Bioware o fuszerkę. Niestety nie wszystkich stać na zakończenia w stylu Fallouta. Podsumowując - zakończenie jest tylko "ok".