Gracz to takie dziwne stworzenie, które potrafi latami czekać na kontynuację popularnych serii, a potem, gdy hype już opadnie, godzinami żalić się w sieci nad upadkiem gatunku, wtórnością kolejnych tytułów i lenistwem twórców. Gdy już skończy narzekać, i tak wróci do grania w ulubione tytuły, sięgnie po jakieś klasyki, w które „trzeba zagrać” i znów będzie czekać na kolejny tytuł, na którego reklamę duże koncerny wywalą miliony zielonych.
Zastanawialiście się kiedyś co sprawia, że gra podbija serca graczy? Mogłoby się wydawać, że wystarczy, że gra będzie dobra i voila! - mamy murowany hicior, w który będą zagrywać się kolejne pokolenia. Jednak, gdy się nad tym głębiej zastanowić to można dojść do wniosku, że to wcale nie jest takie proste. Historia zna wiele świetnych tytułów, które mimo naprawdę dobrych recenzji dorobiły się jedynie niewielkiego grona fanów. Jeśli weźmiemy pod lupę choćby gatunek RTS to okaże się, że wielu graczy słysząc RTS widzi tylko Crafty od Blizzarda, serię Command and Conquer, Settlersy i może jakieś city buildery. Gdzieś pewnie jeszcze przewinie się jakaś hybryda w stylu Total War i... to wszystko.
Moja fascynacja karciankami sięga dzieciństwa, a wszystko za sprawą... Polsatu, który pewnego pięknego dnia zaczął emitować Yu-Gi-Oh. Jakoś za dzieciaka nie przeszkadzał mi potworny polski dubbing, który dziś sprawia, że uszy więdną (może z wyjątkiem głównego bohatera, któremu oba głosy dobrano całkiem nieźle) i ziarno zostało posiane. Idea gier karcianych przemawiała do mojej wyobraźni jak nic innego, ale... na oglądaniu się skończyło. Wszystko za sprawą internetu, a raczej jego braku – zwyczajnie nie wiedziałem, że podobne gry nie są jedynie wymysłem twórców ulubionego serialu animowanego. Wszystko się zmieniło kilka lat, później kiedy za pośrednictwem "Clicka!" i coraz bardziej powszechnego dostępu do internetu docierało do mnie coraz więcej informacji o karciankach. Mimo skromnych możliwości finansowych powoli zacząłem wsiąkać w świat "kartoników" i... zostałem w nim do teraz.
Ci z Was, którzy od dawna czytają teksty pojawiające się na gameplayu mogą pamiętać, że jestem dość upierdliwym typem, ale na książki Pilipiuka nie zwykłem specjalnie narzekać. Właściwie każda z nich trzymała podobny, dość solidny poziom. Może z wyjątkiem tych o Wędrowyczu, bo kondycja tych tytułów to raczej sinusoida. W każdym razie, gdy na zeszłorocznym Pyrkonie Pilipiuk przyznał się, że jest w trakcie pisania kolejnej części "Kuzynek" niezmiernie się ucieszyłem, bo poprzednie 3 części cyklu to całkiem porządne "czytadła" i całkiem dobrze się przy nich bawiłem.
Kończy człowiek partyjkę Hearthstone, wchodzi na chwilę na facebooka i znajduje niepozorny link do tekstu znajdującego się na stronie nawet poczytnego dziennika. Klikam i... dobrze, że nic akurat nie piłem, bo zalałbym laptopa na amen. Na dzień dobry wita człowieka zdjęcie Terry'ego Pratchetta w eleganckim kapeluszu i chwytliwy tytuł "Ideologie w pułapce metafor, czyli czytanie fantastyki szkodzi". Tego jeszcze nie było...
W minioną niedzielę miało miejsce bezprecedensowe wydarzenie, w Seulu na stadionie piłkarskim rozegrano tegoroczny finał rozgrywek League of Legends. Może sam finał nie zainteresuje nikogo kto nie interesuje się e-sportową sceną związaną z lolem, ale fakt, że transmisję z finału pokazała polska telewizja zasługuje już na uwagę, bo to pierwsze wydarzenie e-sportowe, do którego ktoś w naszym kraju podszedł poważnie. Pierwszy krok "w naszą stronę" może był dość ostrożny i chwiejny, ale najważniejsze jest to, że wreszcie ktoś zdecydował go zrobić.
Każdy ma ulubiony gatunek gier, dla mnie są to gry RPG. Nie ma większego znaczenia klimat w jakim są rozgrywane, znajdę dla siebie coś w fantasy, steam punku, cyber punku czy nawet czystej wody space operach. Czasem jednak człowiek musi sobie ponarzekać, bo po „przegraniu” setek godzin przy różnych tytułach człowiek nie może już udawać, że nie widzi pewnych prawidłowości, wiecznie kopiowanych baboli, których mało komu udaje się uniknąć i często znajduje się dla nich miejsce nawet w najlepszych grach...
No... trochę mnie na gameplayu nie było, ale jak się okazało nic nie jest w stanie zatrzymać na dobre moich grafomańskich zapędów i wróciłem! Dziś mam dla was kolejną, trzecią już, relację z Pyrkonu. Tym razem imprezie towarzyszyło zawodzenie wojujących feministek straszących bojkotem festiwalu i marudzenie domorosłych artystów, którzy już przed festiwalem wiedzieli, że wszystko okaże się totalną klapą, organizatorzy Pyrkonu się sprzedali, a tłumy niewyżytych nerdów będą się zasadzać na honor cnotliwych cosplayerek, których swoją drogą było jeszcze więcej niż ostatnio. Wszystko przez wypełniony pornografią i odwołujący się do najniższych instynktów drzemiących w mężczyźnie spot reklamowy, który możecie obejrzeć tutaj. Straszny, prawda? Najlepsza reklama na świecie to może nie jest, ale mogło być gorzej...
Na szczęście apokaliptyczne wizje ludzi używających zwrotów pokroju „męska końcówka” się nie sprawdziły i na tegoroczny Pyrkon przybyły prawdziwe tłumy (grubo ponad 20 tysięcy!) głodnych wrażeń ludzi, którzy najwyraźniej nie przestraszyli się obscenicznych reklam. Jeśli na kimś liczba ta nie robi wrażenia to wypadałoby mu uprzytomnić, że to dwa razy więcej ludzi niż w zeszłym roku i nawet pięciokrotnie więcej niż na innych tego typu imprezach w naszym kraju.
Witajcie! Trochę związanych ze świętami rzeczy zwaliło mi się na głowę i z tego powodu opowiadanie miało tygodniową obsuwę... powiedziano mi też, że jeśli nie dam obrazka to nikt nie będzie chciał mnie czytać. Nie przyszło mi to do głowy przedtem, ale obrazek daję. Podobno cycki się sprzedają, a zaręczam, że to co przed chwilą w paincie narysowałem miało być cyckami.
Wracając do opowiadania... W zeszłym tygodniu podaliście aż dwie propozycje co oznacza, że zanotowaliśmy stuprocentowy przyrost. Wybrałem propozycję podrzuconą przez czytelnika o urokliwym nicku sketch90. Muszę przyznać, że wygrał głównie dlatego, że poprzednim zwycięzcą był jego konkurent. Przecież nie chcemy żeby o dalszych losach naszych dzielnych bohaterów decydował co tydzień ten sam człowiek, prawda? W związku z tym do opowiadania wchodzi Siwy, ale fana Biebera z niego jednak nie zrobię ;)
Andrzej Pilipiuk jest przeklęty. Facet pisze mnóstwo ciekawych książek, ale i tak wszyscy kojarzą go z postacią Jakuba Wędrowycza i postrzegają całą twórczość tego autora przez swoisty „wędrowyczowy pryzmat”. Gdy rozmawiam z częścią znajomych okazuje się, że są oni przekonani, że każda książka Pilipiuka opiera się tym specyficznym czarnym humorze i przedstawia bohaterów, którzy spędzają czas jedynie na chlaniu wódy, bimbru, piwa, denaturatu i każdego innego alkoholu jaki wpadnie im w ręce. Jak wszystkie stereotypy ten też jest krzywdzący, bo Pilipiuk ma na koncie całkiem dobre powieści i zbiory opowiadań, które z egzorcystą amatorem nie mają właściwie nic wspólnego. „Czerwona gorączka” jest właśnie jedną z tych książek.
Spokojnie to tylko ogłoszenie, normalny tekst będzie później ;) Dziś robię za posłańca dobrej nowiny. Najlepszy komiks internetowy o tematyce fantasy znany pod nazwą R(otfl)PG powraca! Nasi starzy znajomi powracają, ponownie możemy pośmiać się z pechowego Krasnoluda, świątobliwego Paladyna, mhrooocznego Nekromanty, niedocenianej Elfki i niziołka o wiele mówiącym imieniu „N00b”. Żeby osłodzić nam powrót jeszcze bardziej autor poprawił kreskę (o ile można tutaj o kresce mówić) i zaplanował dłuższą fabułę zamiast standardowych niezwiązanych ze sobą pasków. Tutaj macie link do komiksu (pierwszego z nowych odcinków). Nie rozwijajcie tego tekstu, bo mi jeszcze wypomną, że na kasę skaczę :P. To wszystko.
Bonus: Na gog.com rozdają Fallout, Fallout 2 i Fallout Tactics za darmo!
"Czytaj uważnie, bo nie będę powtarzać, stop. Sekta opanował miasto, stop. Miasto wygląda gorzej niż Detroit z filmów o blaszanym policjancie, stop. Wyznawcy wyłapują ludzi związanych z wydawaniem gier, stop. I chcą ustanowić rekord Guinessa, na największy zielony kebab, stop. Zielony kebab to a-a-a-a"
To właśnie ta wiadomość znajdowała się na poplamionej tłuszczem kartce, którą dostał Czarny Wilk. Nie jest to specjalnym zaskoczeniem, bo w komentarzach pod poprzednim fragmentem opowiadania była tylko jedna propozycja... Nie ma co przeciągać, jedziemy dalej!
Ludzkość kocha apokalipsę. Wszyscy przeżyliśmy już po kilka lub nawet kilkanaście końców świata, ale wbrew pozorom wypatrywanie apokalipsy nie jest domeną społeczeństw współczesnych. Kiedy tylko nasz gatunek nauczył się liczyć, i zastosował swój wynalazek do czasu, zwiastunów końca wypatrujemy w każdej okrągłej dacie, szeregach liczb, końcach kalendarzy znalezionych na krańcach świata, itd. Nasi przodkowie zwiastuny armagedonu widzieli również w naturalnych zjawiskach, takich jak trzęsienia ziemi, spadające gwiazdy, burze i inne katastrofy...
Na wstępie muszę się do czegoś przyznać. To co teraz czytacie pierwotnie miało być komentarzem do ostatniego tekstu Naito, ale rosło i rosło aż osiągnęło takie rozmiary, że nie dało się tego w komentarzu umieścić, zresztą głupio byłoby wrzucić komentarz dłuższy niż komentowany wpis. W efekcie przerobiłem swoje wypociny na tekst polemizujący z Naito.
Pewnie nie raz i nie dwa słyszeliście, że wiele gier rozstrzyga się już podczas wybierania championów. Najczęściej mówi się o źle zbudowanych drużynach, counter pickach, wybieraniu op championów i tak dalej. Wiele osób zapomina jednak, że małą przewagę można uzyskać dzięki przemyślanym decyzjom i próbach wprowadzenia przeciwnika w błąd. Najprostszym sposobem, czy wręcz prostackim, ale spotykanym nawet na turniejach na światowym poziomie jest zmiana wybranego championa przed jego ostatecznym zablokowaniem. Na pierwszy rzut oka nie daje to absolutnie nic, ale to tylko pozory. Zapraszam.
Siedziałem sobie wygodnie na fotelu popijając herbatkę z ulubionego kubka i czytałem komentarze pod tekstami na gameplayu. Dowiedziałem się, że nie ma tu nic oryginalnego. Mój zwichrowany umysł zrodził kompletnie zwariowany pomysł. Trochę wody w Noteci upłynęło zanim pomysł dojrzał i zmienił tytuł na "Gameplayowe opowiadanie". I dziś właśnie to wam zaserwuję. Pierwsza część humorystycznego opowiadania z bohaterami wyjętymi wprost z pewnego serwisu blogowego...
Idea jest prosta. Ja piszę kolejne części opowiadania, ale w pewnym momencie puszczam kierownicę (no dobra, klawiaturę) i oddaję głos Wam, i to Wy decydujecie co będzie dalej, a ja będę musiał sobie z tym poradzić i poprowadzić historię dalej tak żeby jakoś się kleiła. Zapraszam.
"Czarny Pryzmat", czyli pierwszy tom Sagi Powiernika Światła "łyknąłem" w zastraszającym tempie. Historia Kipa i Gavina wciągnęła mnie bez reszty, zakochałem się w tym świecie i polubiłem jego mieszkańców. Po pewnym czasie polubiłem nawet to nieco niekonwencjonalne podejście do magii. Brent Weeks po raz kolejny pokazał, że potrafi stworzyć wciągającą historię. Jak na tym tle prezentuje się drugi tom? Zapraszam.