Filmowo-serialowe podsumowanie roku 2021 - najlepsze rzeczy, które widziałem
Muzyczne podsumowanie roku 2021 - najlepsze albumy!
Abradab + Coma = Kashell. Recenzja debiutanckiej płyty
Wszystko, co ostatnio obejrzałem - minirecenzje filmów i seriali
Limp Bizkit wraca po 10 latach. Recenzja albumu Limp Bizkit Still Sucks
Recenzja albumu Sleep Token - This Place Will Become Your Tomb. MNIAM!
Lato jeszcze trwa, w kinach nie może więc brakować wysokobudżetowych, durnowatych, efektownych filmów, które zapewnią rozrywkę na czas seansu, a potem wylecą z głowy. Nieco zapomniany gatunek kina "rekiniego" idealnie pasuje do tej kategorii, a The Meg jest zacnym reprezentantem tegoż.
O filmie Jona Turtletauba (wcześniej zrobił m.in. oba Skarby narodów) opinii było sporo, a większość brzmiała w stylu: głupi, ale fajny. Nastawiłem się więc adekwatnie, po cichu licząc na wielką niespodziankę i film lepszy niż najnowsza - bardzo dobra! - część Mission Impossible. Aż tak dobrze nie było, ale i tak było dobrze. O tak.
Album, który dla wielu ludzi po 30-tce stał się jedną z furtek do cięższego grania 20 sierpnia właśnie skończył 20 lat. Follow the Leader grupy Korn to prawdopodobnie najbardziej znany i najbardziej utytułowany krążek wpadający do szufladki z etykietką nu metal i przy okazji największy sukces zespołu. Tryb nostalgii: włączony. Powspominajmy.
Do starego Korna dosyć rzadko wracam, a jeśli już, to najczęściej do albumu Issues. Jednak za każdym razem, gdy panowie wydają coś nowego, przypominam sobie wybrane hiciory sprzed lat, również te z Follow the Leader. Całej płyty jednak nie słuchałem przez ładnych kilka lat i po takiej przerwie nie boję się użyć słowa "klasyk".
Kino Terry'ego Gilliama jest dziwne, bo jego twórca jest dziwny. Przez lata kształcił się na filmowca w otoczeniu kolegów z grupy Monty Pythona, później zaczął tworzyć autorskie produkcje mocno naznaczone oparami absurdu, by z czasem dorobić się własnego stylu - szalonego, zmieniającego się z filmu na film, ale jednak rozpoznawalnego. I nawet jeśli jego najlepsze dzieła są w przeszłości (Brazil, 12 małp), to każda nowa produkcja sygnowana tym nazwiskiem jest warta uwagi. To samo dotyczy najnowszej - filmu Człowiek, który zabił Don Kichota.
Nie będę tu snuł opowieści o tym, jak trudno Gilliamowi było zrobić ten film i ile nerwów, czasu oraz pieniędzy go to kosztowało. Projekcja zaczyna się od krótkiej informacji - oto, po 25 latach kręcenia i odkręcania, mamy nowy film Gilliama. I to musi wystarczyć. Samo dzieło zaś jest, a jakże, dziwne. I bardzo dobrze! Aż do czasu, gdy tak dobrze już nie jest.
Na start wyjaśnienie: uważam, że Marvel Cinematic Universe to doskonale naoliwiona maszyna, w której nawet słabsze filmy bronią się jako niezła rozrywka. Innymi słowy - musiałby się stać coś niewyobrażalnego, by nagle do MCU zaczęły wpadać naprawdę słabe produkcje. Ant-Man i Osa, film numer 20 (!) tego statusu nie zmienia i zapewnia dwie godziny dobrej zabawy. Tylko tyle i aż tyle, ale czy to źle?
Zaczynanie przygody z uniwersum Marvela na tak późnym etapie nie ma sensu bez poznania sobie wszystkich najważniejszych wątków i twórcy nowego Ant-Mana uznają, że widz wszystko wie. Wrzucają więc go w środek akcji (która jest jednocześnie rozbudowaną retrospekcją z filmu z 2015 roku) i śmiało lecą dalej.