Recenzja Sniper Elite V2, pogromcy Ghost Warriorów
Co mają wspólnego "Frankenstein" i CI Games? Recenzja Enemy Front
Rzecz o tym, jak to jest mieć węża w kieszeni - recenzja Metal Gear Solid: Portable Ops
Czy byłbyś łaskaw zakończyć historię Rapture i Columbii? - recenzja BioShock Infinite: Burial at Sea - Episode Two
Mocny zawodnik z tego Starkillera - recenzja Star Wars: The Force Unleashed [PSP]
Słowo w obronie remasterów
Pytanie za bazylion punktów: wymieńcie herosa powołanego do życia przez 3D Realms, który rzucał pamiętnymi one-linerami, eksterminował setki przeciwników w brutalny sposób, a w międzyczasie oddawał się podziwianiu kobiecych wdzięków. Na usta z pewnością ciśnie się Wam oczywista odpowiedź, lecz nie chodzi wcale o Księcia, a o jego, można by rzec, orientalne wcielenie – Lo Wanga, bohatera gry Shadow Warrior, w założeniach bliźniaczo podobnej do Duke Nukem 3D. Już niebawem zakosztujemy remake’u stworzonego przez polskie studio Flying Wild Hog, ale do tego czasu warto pochylić się nad oryginałem – co czyniło go tak świetną, kultową dziś pozycją? I, przy okazji, dlaczego genialną okazją do jego poznania jest zremasterowana wersja?
Gdy w zeszłym roku specjalny balon wynosił Feliksa Baumgartnera ku miejscu w historii, być może minął po drodze zawieszoną przez Telltale Games poprzeczkę w grach z zombiakami. The Walking Dead było objawieniem A.D. 2012, w stylizowanej, prostej grafice zaklinając nieprzebrane pokłady emocji i to bez masowej wyrzynki truposzy. Jeszcze jakiś czas temu w zapowiedziany drugi sezon wsiąkłbym od razu, nie odkładając decyzji o zakupie, ale po 400 Days mam już wątpliwości.
Gdybym popytał ludzi o najlepszą polską grę, zapewne spora część wskazałaby obsypaną nagrodami, szanowaną na całym świecie drugą część Wiedźmina. Z kolei tytuł najbardziej dopracowanej rodzimej produkcji, której nikt nie kupił, zgarnąłby Bulletstorm, stworzony ręką i myślą „Papcia Chmiela”, zanim ten opuścił People Can Fly. A co okazało się najwartościowszym growym towarem eksportowym znad Wisły? Cóż, tutaj nawet sam Geralt musiał uznać wyższość mody na zombiaki: Dead Island dzięki truposzom znalazło ponad 5 mln nabywców. Nic dziwnego, że niedawno pojawiła się kontynuacja, a Techland już zapowiedział następne tytuły z umarlakami.
Szalejący kryzys ekonomiczny źle wpłynął na eksplorację kosmosu przez ludzkość: najważniejszym graczom mocno obcięto budżety w imię ratowania własnego podwórka, spychając penetrację cudzego na lepsze czasy. Spowolnienie tempa to z kolei okazja do refleksji: czy rzeczywiście warto wściubiać nos w odległe zakątki wszechświata? Przecież nie wiadomo, co tam znajdziemy – mogą to być przełomowe technologie, źródła energii, lecz równie dobrze ksenomorfy i wszelakie inne ustrojstwo, które gardzi pokojowym przesłaniem naszej rasy, marząc o zrobieniu jej kuku. Być może jestem uprzedzony, ale ciężko być hurraoptymistą, gdy wytwory popkultury w przeważającej większości krzyczą: jeśli coś nie pochodzi z Ziemi, najprawdopodobniej chce Cię zabić. Capsized studia Alientrap ani trochę się z tego nie wyłamuje.