Krwawy pierwszy kontakt - recenzja Capsized - guy_fawkes - 5 września 2013

Krwawy pierwszy kontakt - recenzja Capsized

Szalejący kryzys ekonomiczny źle wpłynął na eksplorację kosmosu przez ludzkość: najważniejszym graczom mocno obcięto budżety w imię ratowania własnego podwórka, spychając penetrację cudzego na lepsze czasy. Spowolnienie tempa to z kolei okazja do refleksji: czy rzeczywiście warto wściubiać nos w odległe zakątki wszechświata? Przecież nie wiadomo, co tam znajdziemy – mogą to być przełomowe technologie, źródła energii, lecz równie dobrze ksenomorfy i wszelakie inne ustrojstwo, które gardzi pokojowym przesłaniem naszej rasy, marząc o zrobieniu jej kuku. Być może jestem uprzedzony, ale ciężko być hurraoptymistą, gdy wytwory popkultury w przeważającej większości krzyczą: jeśli coś nie pochodzi z Ziemi, najprawdopodobniej chce Cię zabić. Capsized studia Alientrap ani trochę się z tego nie wyłamuje.

WOJNA ŚWIATÓW
Jego główny bohater – astronauta – wraz z kilkoma koleżankami i kolegami po fachu w wyniku wypadku rozbija się na obcej planecie. Pech chciał, że został od nich odseparowany, lecz w zamian nie zginął za przyczyną miejscowej fauny i teraz może (mogą, jeśli mamy towarzysza do lokalnego co-opa) ruszyć na ratunek uwięzionym przez tubylców pobratymcom. „Live long and prosper?” Ręka wyciągnięta w geście powitania? Zapomnijcie! Tutaj pierwszy kontakt polega na duszeniu spustu i kierowaniu lufy w stronę autochtona, by poskromić jego mordercze chucie. Mieszkańcy tego dziwnego globu wciąż jeszcze żyją na etapie plemiennym, ze szczególną lubością oddając się składaniu krwawych ofiar swoim bożkom. W odróżnieniu jednak od naszych ziemskich Azteków czy Majów dysponują magią (kapłani to czyste zło!) i całkiem nieźle rozwiniętą bronią, co każe podchodzić do nich z ogromną ostrożnością. Chciałbym jednak, by byli jedynym zmartwieniem – tymczasem bezmyślne stwory atakujące z dziką furią są w zasadzie jeszcze groźniejsze. Na starcie kampanii gra nietypowo zasugerowała mi, by zamiast pada (dedykowanego przecież platformówkom) użyć… klawiatury i myszy, zwłaszcza w przypadku początkujących. Po kilku minutach gameplaya wiedziałem już, dlaczego i przy okazji, w jak trudnej sytuacji są amatorzy grający na Xboksie.

Nie jest to Pandora, ale czy to na pewno powód do radości...?

PRZETRWAJĄ NAJZRĘCZNIEJSI
Przyczyna jest bardzo prosta: Capsized nie sili się na łamanie głowy, co mnie trochę zbiło z pantałyku. W zamian wprost tętni akcją, przedkładając szybkość ręki i precyzję nad myślenie. W arsenale broni każdy znajdzie coś dla siebie, aczkolwiek moim zdaniem gra słabo uczula na różnice pomiędzy poszczególnymi giwerami oraz ich zastosowanie. Poza tym mikra postać głównego bohatera w połączeniu z mocno przezroczystym HUD-em sprawiają, że czasami żelastwo zmieni się w trakcie walki i przyczyni do śmierci, bowiem protagonista właśnie wygarnął z wyrzutni rakiet kosmicie, który był tuż obok. Pół biedy, jeśli w ten sposób traci się sporo paska energii – tę zawsze można uzupełnić eksplorując levele w poszukiwaniu apteczek (oraz sekretów i power-upów, jak tarcza energetyczne, czy zabójcze dla przeciwników nanoboty) albo zbierając te dropione przez co większych antagonistów. Gorzej, gdy stracimy kolejne życie. Capsized w tym momencie odwołuje się do produkcji oldskulowych, pozbawionych wszechobecnych dzisiaj checkpointów, lecz na szczęście utrata wszystkich żywotów restartuje tylko poziom, a nie całego singla. Uff. I bez takich tortur ów indyk potrafi skłonić do rzucenia go w diabły już na średnim poziomie trudności, zwłaszcza w jaskiniach, wymagających zarówno walki z wrogiem, jak i unikania pułapek i to w słabo rozświetlanych latarką ciemnościach.

Astrocalypto

FIZYKĄ GO!
Platformowych strzelanek świat widział już od groma, więc dzieło Alientrap powinno się jakoś wyróżnić na tle konkurencji. I rzeczywiście: wbrew pozorom nie jest tylko stawiającym na małpią zręczność shooterem, gdyż znalazło się miejsce na kombinowanie, aczkolwiek w znacznie bardziej ofensywnym niż zwykle wydaniu. Wszystko za sprawą silnika fizycznego: dzięki specjalnemu modułowi bohater może chwytać określone elementy otoczenia, a nawet pomniejszych adwersarzy i ciskać nimi po mapie. Zrzucenie upierdliwcowi na łeb olbrzymiego głazu, który dla sportu założyłby sobie na plecy Obelix? Ewentualnie użycie go jako tarczy? Nie ma problemu. Co więcej, korzystając z tego urządzenia oraz tarana (z dużą siłą odpychającego pobliski obiekt) trzeba realizować pewne kluczowe do przeżycia zadania: niszczyć posągi blokujące łączność, przenosić towarzyszy do punktu wyjścia itp. Wprowadza to do rozgrywki nieco świeżości, choć niekiedy szarpie nerwy gorzej, niż horda rozwydrzonych dzieciaków, gdy należy przetransportować jakiś kamol w trudno dostępne, wysoko położone miejsce, zaś bak w jetpacku wysechł do cna. Tyle dobrego, że obniżona grawitacja na planecie pozwala oddawać stosunkowo wysokie skoki oraz bujać się na wiązce podnośnika celem nabrania rozpędu. Nader grywalny i apetyczny całokształt poza tymi frustrującymi momentami ma jeszcze tylko jedną, drobną skazę: miejsca respawnu. Zdarza się, że bohater wraca do gry tuż obok strumienia trującego gazu i jeśli uda mu się go pokonać, to na oparach zdrowia.

Nie szanowałem życia i je straciłem. Na szczęście miałem jeszcze kilka

TAK OBCO, JAK SIĘ TYLKO DA
Kampania wystarcza na jakieś 3h z okładem, więc autorzy postanowili nieco zrekompensować krótki żywot dołożeniem aż 5 trybów dodatkowych. Najbardziej usieciowiony z nich to Pojedynek, czyli multi na jednej maszynie (co najśmieszniejsze – do uruchomienia wymaga 2 padów. I bądź tu mądry, i pisz wiersze…), poza tym można stanąć w szranki z botami, zaś reszta to wariacje na temat rozgrywki z singla: survival, jego wariant bez broni oraz Próba Czasu, zorientowana na zbieranie butli z tlenem. Nic ciekawego, ponieważ w moim odczuciu dało się podejść do sprawy ambitniej, stawiając na kreatywniejsze wykorzystanie niezłego przecież silnika fizycznego. W ogólnym rozrachunku zapamiętam więc Capsized jako niezobowiązującą platformówkę o świetnym klimacie, budowanym zarówno przez oszczędną muzykę, jak i znakomitą oprawę wideo: planeta rzeczywiście wygląda tak obco, jak się tylko da, a szczegółowe, pięknie rysowane tła przywodzą na myśl słynnego Braida. W tej sytuacji polskie napisy to wisienka na torcie, chociaż nikt by się nie obraził o ich brak – fabułę i tak tłumaczą nieme ilustracje (na koniec aż jedna…), a kilka napisów w menu oraz w interfejsie zrozumiałby chyba każdy. Sama polonizacja wzięła się także stąd, że dystrybucją gry na nasz kraj zajął się CD Projekt (dziś cdp.pl), wydając Capsized w upadłej już serii Grywalność Ponad Wszystko. Przy dobrych wiatrach można znaleźć w elektromarketach przykurzony box za jakieś 10zł, o ile ktoś nie kupuje paczek Humble Indie Bundle – produkcja trafiła do tegorocznego HIB 8.

DM z botami - średni dodatek

ŁAPKA W GÓRĘ
Developerzy z Alientrap wydają się mieć nosa do niebanalnej stylistyki – Capsized warto ogarnąć dla doświadczenia ich wyobraźni, bo sam gameplay nie porywa innowacyjnością, aczkolwiek zrealizowano go więcej, niż poprawnie. Polecam każdemu, kto kupił HIB-a z automatu i nawet nie sprawdził za bardzo co w nim jest, a tymczasem czekam na debiutującego w listopadzie Apotheona – w końcu jaki budżet, takie God of War.

Jeśli ktoś ma ochotę śledzić mnie na Twitterze, zapraszam tutaj: https://twitter.com/guy_fawkes_gt

Zapraszam również do mojej strony na FB, gdzie zamieszczam wszystkie linki do publikowanych przeze mnie treści i ciekawostki: http://www.facebook.com/GuyFawkes88

guy_fawkes
5 września 2013 - 11:11