Z urną w Bieszczady - recenzja gry Far Cry 4
Assassin's Creed Unity: Notre Dame Edition - zaglądamy do środka!
Publisher’s Creed – czyli jak wykorzystać embargo, by zrobić klienta na szaro
"Przytrzymaj X, żeby złożyć hołd" - nowe Call of Duty nie obyło się bez kontrowersji
Apple iPad Air 2 - kompleksowa recenzja
The Last of Us: Left Behind – o dodatku, który przypomina dlaczego warto grać
Kochamy być zaskakiwani. Niestety model marketingowy, który na dobre zagnieździł się w głowach speców od marketingu gier wideo nie cierpi zaskakiwać. Na długo przed premierą wyczekiwanego tytułu dokładnie wiemy, czego się spodziewać, a gdy wybije "godzina zero", pozostaje nam jedynie równać w dół. Tylko niekiedy jest odwrotnie. Do grona wielkich tytułów pokroju Far Cry, Chronicles of Riddick czy Batman: Arkham Asylum, w moim rankingu dołącza właśnie Wolfenstein: The New Order.
Tak. Jest aż tak dobrze.
W momencie premiery Rayman: Legends obiecałem sobie, że kupię każdą grę stworzoną przy pomocy UbiArt. Miałem przy okazji nadzieję, że silnik ten, prócz cyklicznego ożywiania radosnych krain po których hasają żwawo bohaterowie o dziwacznej anatomii posłuży do opowiedzenia poważniejszej historii. Baśniowej, melancholijnej, mądrej. Child of Light był zapowiedzią spełnienia mojej zachcianki. Po niespełna jedenastu godzinach w grze mam jednak w głowie niemały mętlik. Nie wiem tylko, czy to z Child of Light jest problem, czy jednak ze mną. Ale zacznijmy od początku…