Im dłużej gram w Watch Dogs, tym większą mam ochotę na powrót do GTA V. Jako że jednak nie mam pod ręką konsoli, z tęsknotą za Los Santos musiałem sobie radzić innymi sposobami - między innymi czytając o sekretach, które gracze przez spory już czas od premiery zdołali w grze odkryć. Przeklikując się przez fora dotarłem jednak do rzeczy potężnej. Gość mieszkający w Los Angeles postanowił udokumentować wszelkie podobieństwa miasta do Los Santos. Jak postanowił - tak zrobił. Zadbał nawet o fotografowanie obiektów z odpowiedniej perspektywy.
Szczerze powiedziawszy, zaniemówiłem. Podziwiajcie.
Przy okazji - nie jestem zwolennikiem pokazu slajdów, którego uskuteczniać trzeba w galerii, ale połowa grafik musiała się tam znaleźć z powodów praktycznych. Galeria i tak jest ogromna, więc jeśli odwiedzasz stronę mobilnie i nie masz pod ręką Wi-fi, lepiej uciekaj, zanim całość zdąży się wczytać ;)
Aż chciałoby się westchnąć "Moja branża, taka piękna!". Oto bowiem pewien moder zza oceanu chcący podkręcić nieco grafikę Watch Dogs odkrył, że bez większego wysiłku da się przywrócić część efektów, które rzuciły na kolana wszystkich śledzących E3 w 2012 roku. Mało tego, rzesza graczy deklaruje przy tym wzrost wydajności. Brawo, Ubi.
Legiony rzymskie wkroczyły na dyski twarde konsumentów z bojowym okrzykiem na ustach, ale w wyjątkowo kiepskiej kondycji fizycznej. Recenzje gry nie są jednoznaczne i wahają się pomiędzy przychylnymi, i wyjątkowo krytycznymi – nie bez przyczyny, gra zmaga się z poważnymi problemami, nie tylko natury technicznej. Bez wątpienia całość zostanie spatchowana setkami megabajtów dodatkowych danych, ale czy usprawiedliwianie wpadki sformułowaniami w stylu „Empire był jeszcze gorszy!” czy „te gry w chwili premiery zawsze wymagały poprawek!” nie jest sporym nadużyciem?
Większość graczy żyje co prawda targami E3, ale każdy zainteresowany nowymi technologiami powinien wiedzieć o odbywającej się równolegle, organizowanej przez Apple Worldwide Developers Conference. Wydarzenie, na które bilety rozeszły się w 71 sekund tradycyjnie rozpoczął keynote CEO Apple, Tima Cooka. W tym roku cennych nowości było sporo, zarówno z punktu widzenia deweloperów, jak i samych użytkowników. Jedna z największych zmian dotyczyła systemu operacyjnego iOS, który przez wiele lat był jednym z najjaśniejszych punktów najmocniejszego filaru sprzedażowego korporacji- jakim jest iPhone- a który w ostatnich latach nieco przyblakł, doganiany przez z roku na rok lepszą konkurencję.
Raz na jakiś czas pojawia się na horyzoncie gra, która na pierwszy rzut oka spełnia wszystkie przesłanki by stać się prawdziwym hitem, a po której słuch szybko ginie, nie znajdując ostatecznie wystarczającej liczby nabywców lub kończąc z łatką zmarnowanego potencjału. Obecna generacja, która powoli szykuje się do przejścia w stan spoczynku pozostawiła po sobie garść tego typu tytułów. Przyjrzyjmy się im i zastanówmy, jakie były powody wyjątkowo niefortunnego stanu rzeczy.
Wszyscy mający zamiar przekonać się wczoraj, czy najnowsza odsłona asasyńskiej sagi jest produkcją godną uwagi, musieli uzbroić się w cierpliwość. Najbardziej dochodowa marka w portfolio Ubisoftu rodzi kolejne dziecko, sprzedaż w Stanach Zjednoczonych rusza z kopyta, tymczasem Internet… milczy. Tuż po pojawieniu się lawiny recenzji, gracze poznali kulisy spóźnienia w co najmniej kilku branżowych felietonach – embargo na Assassin’s Creed Unity mijało po dwunastu godzinach od momentu, w którym gra rozgościła się na sklepowych półkach. Kurz prawdopodobnie szybko by opadł, gdyby gra spełniała pokładane w niej oczekiwania. Z tym jednak nie było tak różowo. Noty w granicach 6 - 7 nie zwiastują niczego dobrego, zwłaszcza w zderzeniu z gigantycznymi problemami technicznymi.
W niedzielę internetowe społeczności Twittera i Reddita ochoczo podjęły temat pewnej niesławnej już sceny z początkowych fragmentów Call of Duty: Advanced Warfare. Uwieczniony na screenie moment, w którym pomiędzy cutscenkami gra prosi nas o wciśnięcie klawisza, by oddać hołd poległemu żołnierzowi obiegł media z podpisem "Call of Duty właśnie stało się parodią samego siebie". Warto w tym miejscu odpowiedzieć sobie na jedno, bardzo ważne pytanie: o co my się tak właściwie oburzamy?
Na początku szybka piłka, by oszczędzić Ci czasu straconego na czytaniu recenzji gry, z której nie będziesz czerpał przyjemności. Otóż, jeśli nie jesteś graczem diabelnie cierpliwym- to nie jest gra dla Ciebie. Jeśli z przyjemnością patrzysz w każdej grze na swoje statystyki dobijające kilku setek przeciwników ubitych w kilka godzin- to nie jest gra dla Ciebie. Jeśli uważasz zabijanie bezbronnych zwierzątek w lesie- nawet wirtualnym- za czynność obrzydliwą i niegodną człowieka myślącego- to nie jest gra dla Ciebie. Jeśli do tej pory nie zostałeś się wyeliminowany, czuj się wyróżniony.
Tak wiele dobrych gier, tak mało czasu. Nawet kiedy starannie wybieramy tytuły do ogrywania, cześć z nich prędzej czy później ląduje na półce nieformalnie ochrzczonej jako „na potem”. Po części dla Was, po części dla własnego sumienia postanowiłem zrobić listę najlepszych pozycji spośród tych, które rozpocząłem, a których nigdy nie było mi dane ukończyć. A wiedzieć trzeba, że w zwyczaju mam kończyć gry, chociaż rzadko kiedy czuję potrzebę, by zaglądać w każdy kąt growego świata. Jeśli już się coś spodoba, z reguły męczę aż do napisów końcowych - chyba że popełnię któryś z kardynalnych błędów, który skutkuje wysłaniem gry na „półkę śmierci”…
Nie będziemy się tu silić na robienie klasycznego TOP 10, z czego 5 pozycji jest przemyślanych, a reszta doklejona na siłę, byle tylko jakoś to wyglądało. Gier spełniających założenia było u mnie sześć i ani sztuki więcej.
Zaczynamy!
Recenzja nie zawiera spoilerów.
Pewien niepokój ogarnia mnie za każdym razem, kiedy przez dłuższy czas czuje mocną niechęć do odpalenia konsoli. Istnieje niemała szansa, że zajawka minęła bezpowrotnie, a pobudką do każdego kolejnego uruchomienia sprzętu będzie poczucie obowiązku, względnie skrajne znużenie. Najlepszym sposobem jest wtedy niepodjudzanie zbuntowanego mózgu, by tylko nie zaczął kojarzyć grania z czynnością nieprzyjemną, z obowiązkiem. I kiedy po trzech miesiącach stagnacji traciłem powoli nadzieję, w ręce trafił mi niewielki dodatek do mojej ulubionej gry ubiegłego roku.
Niespodziewanie - subtelne, niepozorne Left Behind uderzyło we mnie z mocą gromu.
Wbrew plotkom, Apple nie dostarczyło nam w tym roku większego iPada Pro, a wersja mini została odświeżona jedynie kosmetycznie. Największych zmian doczekał się następca iPada Air. Większość z nich ma charakter ewolucyjny, chociaż na tyle progresywny, że wymianę poważnie rozważyć mogą również posiadacze zeszłorocznej edycji.
Po umiarkowanym sukcesie Far Cry 2, los marki był mocno niepewny. Przez długi czas studio Ubisoft milczało w kwestii ewentualnej kontynuacji, chociaż już po ujawnieniu szczegółów jej dotyczących, trudno było pozostać pesymistą. Atak na sklepowe półki Far Cry 3 przepuścił pod koniec 2012 roku i całe szczęście, szturm okazał się sukcesem. Sprzedażowo gra wciąż co prawda nie miała podskoku do pupila w portfolio Ubisoftu – Assassin’s Creeda, ale gorące przyjęcie gry przez recenzentów i graczy dawało jasny sygnał: francuskie studio z sukcesem zdołało wyhodować na własnej piersi kolejną kurę znoszącą złote jajka. Los formuły tkwiącej od tej pory za marką Far Cry był w zasadzie przesądzony, a roczny cykl wydawniczy wisiał w powietrzu. Zamiast tego, Ubisoft postanowił podtrzymać zainteresowanie marką doskonałym, samodzielnym dodatkiem o podtytule Blood Dragon, zaś na zapowiedź pełnoprawnej czwórki przyszło nam czekać aż do maja roku 2014. Ta zaś rozwiała wątpliwości – rewolucji nie należało się spodziewać. Miało być za to „więcej” i „ładniej”. I tak też jest. Nie zawsze natomiast „lepiej”.
Jeśli wciąż macie Killzone: Shadow Fall przed sobą i zamierzacie bawić się w trybie single – współczuję Wam. Gra jest męcząca, irytująca, niesatysfakcjonująca i momentami bezdennie głupia. Gwarantuję, że po jej ukończeniu nie będziecie mogli uwierzyć, że graliście w produkt, który wyszedł spod rąk ludzi majstrujących przy dwóch poprzednich, rewelacyjnych odsłonach serii.
Tydzień temu mogliście przeczytać moje odczucia dotyczące Assassin’s Creed IV: Black Flag, w których nawet nie starałem się ukryć swego entuzjazmu. Po latach dostaliśmy wreszcie świetną grę piracką. Nowego Asasyna kupiłem bez większych nadziei, ale po prawie 30 godzinach gry byłem już pewny, że edycja podstawowa to dla niej za mało. Skromne pudełeczko znalazło więc nowego nabywcę, a do mnie przypłynąć miał Buccaneer Edition. Sprawdźmy zatem wspólnie, czy warto było zaszaleć i wydać na tę edycję niemałą przecież kasę.
Diabelnie cenię Fahrenheita za rewolucyjne rozwiązania narracyjne i gameplayowe, Heavy Rain miał momenty w których parodiował sam siebie, ale jednocześnie zagwarantował mi kilka niezapomnianych momentów, na Beyond czekałem wręcz z niemal ślepą wiarą. Problem w tym, że im dłużej czekam, im więcej czytam i oglądam mój entuzjazm słabnie. Nie wiem jeszcze, czy to wina kiepskiego marketingu, moich błądzących oczekiwań, czy czarów pana Cage’a, które przestały działać- ale w moim odczuciu pomysł na tę grę może się nie sprawdzić.