Twórcy filmowego Assassin's Creed mieli w ręku mocne karty, aby odwrócić tendencję fatalnych (w porywach średnich) adaptacji gier komputerowych. Tak naprawdę to zdanie można oprawić w ramkę i przypominać przy każdej produkcji, która przenosi ulubionych bohaterów graczy do kina. Nie mniej to właśnie „Asasyn” był od dawna kreowany na wybawiciela gatunku. Błogosławieństwo Ubisoftu, angaż do roli głównej Michaela Fassbendera oraz sumienne podejście do realizacji nie dawało powodów do narzekań. Te jednak pojawią się po seansie, bo film Justina Kurzela rozczaruje nie tylko fanów cyklu, ale również widzów liczących na dobrą rozrywkę.
Scenarzyści do spółki z reżyserem wyszli z założenia, iż warto na duży ekran przemycić odrębną historię, aniżeli ekranizować na siłę znaną już fabułę z gier. Jest to założenie w moim przekonaniu słuszne, gdyż przez cały czas możemy obracać się wokół znanej mitologii i liczyć na niespodzianki lub świeże spojrzenie. Budowa historii od podstaw daje również szansę zaznajomienia się z realiami Kreda Asasynów i odwiecznym konfliktem z Templariuszami. Czyżby wilk syty i owca cała?
Na tym polu twórcy jednak nie podołali zadaniu – ekspozycja prowadzona jest po łebkach, niektóre fakty są przedstawione bez choćby zdania wyjaśnienia (kupią je wyłącznie fani gry), a co najgorsze - poza pojedynczymi detalami całość przypomina odsmażonego kotleta z krótkim tutorialem. Co więcej, niektóre fabularne wolty wyglądają jak typowe odfajkowanie punktu w scenariuszu. Po części wina leży po stronie krótszego metrażu (gry mają w tej kwestii przewagę), po części jednak czuć w powietrzu pęd twórców do rozkręcenia akcji w taki sposób, aby prowadziła do kontynuacji. Ale czy ta w ogóle powstanie?
Powitajcie Desmonda, czyli Calluma Lyncha
Warto na chwilę stanąć przy postaci granej przez Fassbendera. O samym bohaterze wiemy w sumie niewiele, poza tym, że jest ostatnim potomkiem Asasyna Aguliara de Nerhy, który w 1492 roku uczestniczył w wojnie o Andaluzję i poszukiwaniach Rajskiego Jabłka – artefaktu, zawierającego nasienie grzechu pierworodnego. Lynch na starcie fabuły jest przestępcą, który zostaje skazany na śmierć. Jednakże macki organizacji Abstergo dają mu drugą szansę – w zamian za podłączenie do Animusa i odnalezienie legendarnego owocu podarują mu kolejne życie. Kusząca propozycja?
Być może, ale reżyser nawet nie postarał się, aby widzowie w jakikolwiek sposób mogli się z protagonistą utożsamić. W filmie brakuje wyraźnie zaznaczonego podziału na dobro i zło, albowiem organizacja kierowana przez Templariuszy ma swoje plany zniszczenia Asasynów, a Lynch prezentuje się z kolei jak wiejski głupek. No i jest wspomnianym bandziorem i socjopatą. Komu kibicować? Chyba tylko zawodnikom klubu Atletico Madryt, którego stadion jest widoczny w kilku ujęciach (siedziba Abstergo znajduje się nieopodal).
Nie jest to rola, którą Fassbender będzie się szczycić w swojej filmografii. Nie ma tutaj żadnej sceny, która mogłaby wykorzystać nieprzeciętny talent tego faceta. Nie wspominając już o dialogach, które są przeraźliwie nudne. Aczkolwiek czek od producentów musiał być na tyle atrakcyjny, że nie miało to w sumie większego znaczenia.
Nowe szaty Animusa
Twórcy postanowili zmienić główne narzędzie dość drastycznie. Znany, wygodny fotel został zastąpiony przez mechaniczne ramię z wyświetlanymi przez hologram wspomnieniami. Efekt jest bardzo interesujący i przede wszystkim efektowny – podłączony delikwent naśladuje ruchy przodków i „odgrywa” sceny z przeszłości w teraźniejszości. Ten zabieg pozwolił reżyserowi na sprawne mieszanie scen akcji, rozgrywających się w 1492 roku z wyczynami Lyncha, podłączonego do maszyny.
Koncepcja nowego Animusa sypie się jednak w momencie, gdy na chwilę włączymy myślenie i umieścimy w nim mniej wysportowanego bohatera (powiedzmy – 50-latka z nadwagą). Przy pierwszej, lepszej synchronizacji uczestnik kończy zabawę z połamanym kręgosłupem, albo przynajmniej pogruchotanymi kończynami. Można oczywiście obronić ten pomysł hasłem „science-fiction”, aczkolwiek w grze zrealizowano to o wiele lepiej i przede wszystkim praktycznie. A przecież to też science-fiction.
Kontrowersje wzbudza również ekspresowe tempo rozwoju bohatera – po 3 sesjach Lynch przemienia się w maszynę do (jakby nie patrzeć na jego przeszłość) zabijania i zyskuje wszystkie umiejętności swojego przodka. W kontekście nawiązania do gier jest to rozwiązanie akceptowalne, ale na metrażu o długości 2 godzin wypada po prostu infantylnie i nieprzekonująco.
Fabuła to prawdziwy skok wiary
Na czym polega intryga, napisałem powyżej. Wspomnę teraz, co wg mnie zagrało na plus w całej historii, a co wyrządza temu filmowi krzywdę.
Na pewno trzeba docenić pierwsze 30 minut, które nieźle nakreśla zasady całej zabawy. Jest w tych 2 kwadransach otoczka tajemnicy, atmosfera poznawania czegoś nowego, nieznanego, a nad wszystkim rozpościera się mocna aura fantastyczno-naukowa. Nawet osoby nie do końca jarające się serią Ubisoftu (w tym ja) powinny na tym etapie bawić się nieźle.
Im dalej w las, tym gorzej. Boli przede wszystkim nacisk na wydarzenia rozgrywane poza Animusem, przez co wydarzenia z ogarniętej wojną Andaluzji należy traktować jako przerywniki. Na ekranie co chwilę przewijają się kolejni bohaterowie, którzy nie wnoszą ze sobą choćby jednej iskry w dialogach. Jest zwyczajnie nudno. Na drugim planie pojawia się co prawda delikatnie (dosłownie delikatnie) zarysowany konflikt między ojcem i córką, którzy rządzą placówką, ale i tak na deser dostajemy ostatni akt z masą rozwiązań, przy których można tylko wzruszyć ramionami. Żeby nie zdradzać za wiele napiszę tylko, aby zwrócić baczną uwagę na zachowanie strażników i ich uzbrojenie.
Co z wydarzeniami, w których udział bierze Aguilar? Cóż, jest ich mało i służą wyłącznie do rozwałki i naparzania się po facjatach. Fabuły w nich tyle, ile ekspresji na twarzy Marion Cotillard. Tak w ogóle to jestem mocno rozczarowany ukazaniem XV-wiecznej Andaluzji oraz potyczek z Templariuszami. Żadna ze scen akcji nie robi wrażenia, nie przyprawia o szybsze bicie serca. Ok, są one rzetelne, ale ganianie po dachach oraz walki zmontowane są na tyle chaotycznie, że ciężko ogarnąć kto kogo w danym momencie bije. Dodajmy do tego wszechobecny dym i mgłę (która ma zamiar przykryć niedostatki CGI) oraz pomarańczowy filtr (a w teraźniejszości niebieski), a otrzymamy obraz wizualnie wyprany z jakiekolwiek oryginalnej koncepcji. Jeżeli chodzi o poziom techniczny, to ubiegłoroczny Warcraft przykrywa robotę Kurzela czapką. I to tak podwójnie. A przecież oba tytuły posiadały budżet o jakim inne ekranizacje gier mogły tylko pomarzyć. To w sumie zaskakujące, że ten sam reżyser potrafił rok wcześniej zrobić film o wiele ładniejszy i czytelny, a przy tym 10 razy tańszy.
Ale czy wszystko w Assassin's Creed jest tak złe? Niekoniecznie. Na pewno wypada docenić pracę kostiumologów – szaty Asasynów oraz pozostałych bohaterów są skrojone z najwyższą klasą. Miłym smaczkiem jest język hiszpański, którym posługują się bohaterowie w 1492 roku. Pierwszy, konkretny pościg i następujący po nim „skok wiary” są w sumie całkiem dobrymi sekwencjami, a i kilka żarcików (jak ten z jabłkiem na stołówce) potrafi zluzować poważną atmosferę. Są to jednak pojedyncze zalety ginące w gąszczu problemów.
Nie będę Was okłamywać, że do kina pójść i tak trzeba – Assassin's Creed to adaptacja, która nie wybija się pośród innych, ale nie jest to także poziom wczesnego Uwe Bolla. Fani gry mogą ją sobie spokojnie odpuścić, bo nie wprowadza do serii nowych pomysłów, z których byliby szczególnie zadowoleni. Pozostali nie znajdą tutaj nic godnego uwagi. Chyba, że chcą potraktować film Kurzela jako 2-godzinną odskocznię od codzienności. Ostrzegam jednak, że po ujrzeniu napisów końcowych nie będziecie do końca zadowoleni.
PLUSY:
+ solidne podejście twórców do tematu (najważniejsze elementy serii są widoczne)
+ kostiumy
+ kilka fajnych detali i scen akcji
+ przy niskich wymaganiach można nawet dobrze się bawić
MINUSY:
- nowy Animus to przykład przerostu formy nad treścią, kompletnie niepraktyczny
- główny bohater, któremu ciężko kibicować
- fabuła, która nie wie jaki wątek uznać za najważniejszy
- ostatni akt to herezja
- dym, mgła, pomarańczowy filtr – tak wygląda ten film w scenach z przeszłości
- chaotyczny montaż niektórych akcji
OCENA 4/10