Resident Evil VII Biohazard to obecnie najlepszy survival horror - Antares - 11 lutego 2017

Resident Evil VII Biohazard to obecnie najlepszy survival horror

Antares ocenia: Resident Evil VII: Biohazard
97

Seria Resident Evil musiała sięgnąć dna, by móc odbić się i wypłynąć na powierzchnię. Zrobiła to w naprawdę pięknym stylu – najnowsza odsłona jest naprawdę fantastyczna i śmiało można ją nazwać nowym królem gatunku survival horror. Znajdziemy tu wszystko czego potrzeba: tajemnicę i intrygującą fabułę, ucieczki przed potwornymi przeciwnikami, walki z gigantycznymi bossami, dziesiątki zwykłych potworów do ubicia, ciekawe zagadki, system zarządzania przedmiotami i mnóstwo smaczków dla fanów serii. Sam jestem totalnie oczarowany i skończyłem już grę cztery razy, zdobywając na PS4 platynowe trofeum.

Babcia jest jedną z niewielu postaci, która nie goni nas celem zamordowania

Uważam się za fana serii Biohazard. Pierwsze cztery odsłony ukończyłem wiele razy. Podobała mi się nawet nastawiona na kooperacyjne strzelanie piątka, aczkolwiek po naprawdę solidnym spin-offie Resident Evil Revelations liczyłem, że szósta odsłona wróci do korzeni. Wszyscy wiemy jednak, że było zupełnie odwrotnie, a pod względem ilości wybuchów i fabularnej przesady RE6 zdawał się totalnie grzebać ze spuścizną poprzedniczek. Dlatego sporym zaskoczeniem była dla mnie zapowiedź części siódmej. Demo Resident Evil VII Beginning Hour, bardzo mocno przypominające sławne P.T. (teaser nieukończonego Silent Hilla) naprawdę straszyło, po raz pierwszy od czasów, gdy na stareńkiej konsoli PSX zagrywałem się w Resident Evil 3, uciekając przed nieustępliwym Nemesisem. Nie przeszkadzało mi zupełnie to, że Capcom zdecydował się prezentować akcję z perspektywy pierwszej osoby – pierwotnie tak właśnie miał wyglądać oryginalny Biohazard z 1996 roku – jednak obawiałem się jedynie, że w grze zabraknie klasycznych elementów na rzecz strachu rodem z Amnesii czy Outlast. Tak jednak nie jest.

Resident Evil VII Biohazard to totalny powrót do korzeni, mimo tego, że fabuła zdaje się początkowo tego nie sugerować. Wcielamy się w Ethana Wintersa, który przybywa do opuszczonego pensjonatu na bagnach Luizjany, celem odnalezienia swoje żony, zaginionej trzy lata temu. Na miejscu okazuje się, że rzekomo zaginiona rodzina Bakerów, czyli właścicieli rezydencji, stała się krwiożerczymi kanibalami o nadnaturalnych zdolnościach regeneracji odniesionych ran. Ponadto to właśnie oni odpowiedzialni są za wszystkie zaginięcia w okolicy. Historia wydaje się więc z pozoru niezwiązana z klasycznymi motywami Biohazard, jednak tak nie jest – z czasem pojawia się motyw broni biologicznej i trafiamy do tajemniczych, opuszczonych laboratoriów. To nadal klasyczny Resident Evil. Pomimo lekko drętwych dialogów fabuła jest z resztą przedstawiana tak dobrze, że wciągnęła mnie bez reszty. Nie brak tu zaskakujących zwrotów akcji i zabawy uczuciami gracza. Ostatecznie złapałem się na tym, że przetrząsam dom Bakerów w poszukiwaniu jakichkolwiek wskazówek. Ostatni raz tak mocno wkręciłem się w Bioshock Infinite, a to w moim przypadku naprawdę wiele znaczy.

Oprawa graficzna wygląda obłędnie.

Od strony technologii i designu gra jest równie rewelacyjna. To jedna z najładniejszych (jeśli można tak mówić o brudnych, obskurnych obrazkach) produkcji które widziałem na PlayStation 4 i bez wątpienia najlepiej wyglądający horror. Pełne różnorakich śmieci lokacje straszą samym wyglądem nawet bez natrafienia na przeciwników. Dość powiedzieć, że w holu głównym domostwa zaniepokoił mnie cień rzucany przez mały, biurkowy wiatrak… Świetny jest również sam projekt architektoniczny. Dom pełen jest ukrytych przejść i skrótów, a także różnorakich schowków zawierających cenne leczące zioła i amunicję. Oczywiście zasobów jest niewiele, dlatego trzeba używać ich rozważnie. W końcu to przedstawiciel gatunku survival horror.

Ukazywanie akcji z perspektywy pierwszej osoby okazało się strzałem w dziesiątkę. Dzięki temu gra znacznie zwiększa poczucie immersji, w tym oczywiście mocniej straszy. Pochwała należy się także interfejsowi – możemy szybko i łatwo łączyć znajdowane przedmioty, a stan zdrowia naszego bohatera sprawdzamy na zegarku. Gdy jest z nim źle, obrażenia widać również na samych dłoniach, które stają się sine i zakrwawione. To bardzo przyjemny detal, a takich drobiazgów jest w grze naprawdę mnóstwo. Znajdziemy tu również mnóstwo nawiązań do poprzednich odsłon – powraca m.in. zagadka z shotgunem (ta od „Jill Sandwitch”), „magiczne” skrzynie do przechowywania ekwipunku, czy charakterystyczna muzyka w bezpiecznych pokojach zawierających magnetofony pełniące role punktów zapisu stanu rozgrywki.

Postrzelać też sobie możemy, ale amunicji jest mało

Resident Evil VII jestem w stanie polecić naprawdę wszystkim. Fanom marki, którzy liczą na powrót do korzeni, miłośnikom wszelkiej maści horrorów, a także tym, którzy chcieliby zacząć przygodę z serią. To gra naprawdę znakomita i mam nadzieję, że jej dobra sprzedaż zachęci Capcom do podążania w tym kierunku. Sam ukończyłem ją cztery razy, ponieważ po pierwszym przejściu (co zajęło mi około 9 godzin) odblokowujemy dodatkowy, naprawdę hardkorowy poziom trudności, a są jeszcze nagrody za speedrun czy przejście gry bez używania leczących przedmiotów. Ta gra to prawdziwy powrót nieśmiertelnego klasyka, teraz w nowych, współczesnych szatach. Warto, naprawdę warto zagrać.

Grę recenzowałem na podstawie wersji na PlayStation 4.

Dostępna jest również na PC i Xbox One.

Antares
11 lutego 2017 - 17:40