Recenzja filmu Ghost in the Shell - piękna i nie taka pusta wydmuszka - fsm - 1 kwietnia 2017

Recenzja filmu Ghost in the Shell - piękna i nie taka pusta wydmuszka

Na start tekstu zwierzę się z czegoś: z całego uniwersum Ghost in the Shell znam tylko anime Mamoru Oshiego i darzę je zasłużonym szacunkiem, ale nigdy nie urosła ona w moich oczach do statusu arcydzieła. Z tego też powodu do aktorskiej ekranizacji historii pani Major podchodziłem z emocjami na poziomie temperatury pokojowej. I chyba się opłaciło, bo - cytując kolegę - całkiem fajny ten Ghost in the Shell.

Najważniejsza rzecz, jaką trzeba wiedzieć o filmie Ruperta Sandersa, jest taka: to jest bardzo ładnie nakręcony obraz cieszący oko różnymi wizualnymi sztuczkami, do poziomu których nie dorasta fabuła i sposób jej prezentacji. Na szczęście gotowe dzieło nie jest aż tak głupie, jak można się domyślać na podstawie zwiastunów.

Fabuła filmu skupia się na postaci Major Miry Killian, pierwszego cybernetycznego organizmu sterowanego przez uratowany z wypadku ludzki mózg. Ta hybryda człowieka i maszyny jest doskonałym narzędziem do wykonywania zadań stawianych jej przez szefa Sekcji 9 (czyli oddziału do załatwiania spraw trudnych i niewygodnych, najczęściej przy użyciu taktyki i siły). Ale jest też zagubionym w świecie unikatowym okazem, który nie do końca identyfikuje się z rasą ludzką - to jest ta namiastka filozoficznej głębi obecnej w oryginale, którą tu skompresowano do małej, łatwo przyswajalnej paczki.

Sekcja 9 ściga nieuchwytnego hakera zagrażającego pracownikom korporacji Hanka, odpowiedzialnej za wszystko, co jest związane z robotyką i ulepszeniami, zaś pani Major jest najlepszym agentem do wykonania zadania. I tu pojawia się pewien szkopuł, którego wyjaśnienie wymaga wejścia na teren spoilerów. Tego robić nie chcę, więc napiszę tylko, że twórcy filmu podjęli dosyć dziwną decyzję, by zbudować sporą część fabuły na bazie historii znanej z anime, ale jednocześnie wyjaśnić, dlaczego główna bohaterka to Mira a nie Motoko i jak to wszystko wpisuje się w uniwersum GITS. Wyszło względnie zgrabnie, ale i tak uważam, że lepszą opcją byłoby po prostu przenieść anime na grunt aktorski.

A skoro o anime wspomniałem... Film nie musi się wstydzić porównań w kwestii wizualnej. Wszystko wygląda perfekcyjnie: nasycony kolorami świat przyszłości, scenografia, kostiumy, momentami doskonałe (a kiedy indziej po prostu dobre) efekty komputerowe i kilka scen żywcem przeniesionych z rysunkowego pierwowzoru, które nie tracą nic ze swojego uroku. Podobnie sprawa wygląda z aktorami. Scarlett Johansson świetnie daje sobie radę z "byciem robotem" - jest oszczędna i przekonująca, mówiący tylko po japońsku Takeshi Kitano wzbudza respekt w roli pana Aramaki, szefa Sekcji 9, ale najlepszy i tak jest Pilou Asbaek jako Batou - Oscar dla pani od castingu, powiadam! Zmarnowana jest, niestety Juliette Binoche, zaś szefa korporacji Hanka pominę milczeniem. Jest, bo jest. Słabo też wyszły niektóre dialogi, szczególnie te wpychające widzowi do głowy tzw. oczywiste oczywistości, no bo przecież nie jesteśmy w stanie pojąć pewnych rzeczy, prawda? Prawda?!

Ghost in the Shell w swoim aktorskim wcieleniu miało pod górkę - bo fani ubóstwiają oryginał, bo Scarlett nie jest Azjatką, bo amerykańskie remake'i są słabe, bo Rupert Sanders nie jest mistrzem reżyserii, bo scenariusz został niepotrzebnie uproszczony... To wszystko się zgadza, ale mimo wszystko gotowy produkt okazuje się zaskakująco strawny. Bardzo efektowny, nie pozwalający się nudzić (mimo dosyć powolnego tempa) i starający się dotrzymać kroku produkcji Mamoru Oshiego. Prawie się udaje. Na tyle "prawie". że oceniłem GITS na 7/10. Bo na tyle zasługuje.

PS Muzyka Clinta Mansella daje radę, jak zawsze :)

fsm
1 kwietnia 2017 - 13:23