Incubus - 8. Recenzja płyty ciekawszej niż jej tytuł - fsm - 24 kwietnia 2017

Incubus - 8. Recenzja płyty ciekawszej niż jej tytuł

Ostatni miesiąc był wypełniony ciekawymi muzycznymi premierami. W połowie marca pojawiła się nowa płyta Depeche Mode (bardzo fajna!), chwilę później Nergal zaczął udawać Nicka Cave'a (niestety za mało czasu poświęciłem Me and That Man żeby wyrobić sobie opinię), a jeszcze mamy wyrywający z butów Emperor of Sand autorstwa grupy Mastodon i świeżutki, świetnie brzmiący, krążek Ulver. Ja jednak skupię się na ósmej płycie Incubusa, zatytułowanej po prostu 8.

Dlaczego właśnie Incubus? W liceum twórczość chłopaków stanowiła ważną część mych muzycznych horyzontów i mam z nią związanych dużo wspomnień. Z czasem entuzjazm nieco opadł, ale emocjonalny związek z Incubusem pozostał, nawet gdy wydawali płyty słabe. EPka Trust Fall z 2015 roku zwiastowała powrót do solidnej rockowo-funkowo-energetycznej formy, której ucieleśnieniem miał się stać album 8. Płyta w całej swojej okazałości dostępna jest od piątku, zdążyłem się więc z nią całkiem dobrze zakolegować.

8 to 11 premierowych utworów udowadniających, że jeśli lubi się muzykę i lubi się kumpli z zespołu, to można nagrywać solidne i świeżo brzmiące albumy nawet po ponad 20 latach działalności na rynku. Innymi słowy, nowa płytka to faktycznie powrót do formy, kilka fajnych odwołań do przeszłości i szczypta bardzo współczesnych, producenckich czarów.

Otwierający album No Fun z miejsca zajmuje stanowisko - będziemy grać rocka, będzie dosyć głośno i wesoło. Singlowy Nimble Bastard (który wpada w ucho, ale daleki jest od bycia najlepszą kompozycją na płycie - na szczęście ma wesoły teledysk) to znowu dynamiczna, gitarowa rzecz. Przy utworze numer 3 pojawia się myśl, że Incubus to zespół, którego baza fanów składa się w ogromnej mierze z kobiet. State of the Art to ładna, bezpieczna piosenka, która na szczęście nadal ma w sobie wyczuwalny ładunek rockowy. Jednak na dobrą sprawę jedynym wyróżnikiem otwierających album utworów jest charakterystyczny wokal Brandona Boyda mówiący jasno "słuchacie Incubusa, chłopcy i dziewczęta".

Idziemy dalej i od razu robi się ciekawiej - Glitterbomb, długi, drapieżny, rockowy numer ze świetnym tzw. breakdownem. Niektórzy recenzenci słyszą w nim Soundgarden, być może coś w tym jest, ale moją uwagę zwrócił fajnie zdarty głos Boyda w kilku momentach. To efekt pracy pana producenta Dave'a Sardy'ego, który zmuszał wokalistę do wielokrotnego śpiewania tych samych partii aż do zdarcia głosu. Opłaciło się! Podobnie zmęczony głos słychać w Undefeated i Loneliest - pięknym, melodyjnym, spokojnym środku albumu. Będziecie to nucić!

Prawdziwe mięsko jednak zaczyna się po tym, jak wybrzmi ostatnia sekunda krótkiego żartu, jakim jest utwór numer 7. Familiar Faces to materiał na kolejny singiel, czuć tu echa The Police i bardzo fajny groove. Love in a Time of Surveillance czaruje doskonałą linią basu i rockową zadziornością (w tym momencie to najlepszy utwór na płycie, brawo!), Make No Sound in the Digital Forest to fantastyczny instrumental, a Throw Out The Map kończy całość kolejnych rockowym wygrzewem. Nie da się nudzić!

Teksty, jak to z Incubusem bywa, dotyczą dorastania, radzenia sobie z dojrzałością i rozliczaniem nieudanych związków. Można się doszukać kilku prztyczków w nos wymierzonych starszym utworom (m.in. In the Company of Wolves i Deep Inside), a całość okazała się bardzo strawna mimo/dzięki udziałowi... Skrillexa! Dupstepowa szycha to dobry kolega pana gitarzysty i został poproszony o użycie swojej magii na ostatniej prostej, tuż przed oddaniem gotowej płyty. Były obawy, że przez jego ingerencję 8 będzie zbyt gładkie i plastikowe (pierwsza wersja singla brzmiała inaczej i, moim zdaniem, lepiej), na szczęście album w całości brzmi bardzo dobrze i nie ma się do czego przyczepić.

Czy 8 Incubusa zmieni oblicze gitarowej muzyki? Ani trochę. Czy jest powrotem do formy, który starsi i młodsi fani docenią? Na pewno. To dobry album na wiosnę (pod warunkiem, że takowa w końcu się pojawi).

fsm
24 kwietnia 2017 - 16:32