Ostatnia klęska Baya? Recenzja filmu 'Transformers: Ostatni Rycerz' - MaciejWozniak - 25 czerwca 2017

Ostatnia klęska Baya? Recenzja filmu "Transformers: Ostatni Rycerz"

Wiele wskazuje na to, że „Ostatni Rycerz” rzeczywiście będzie ostatnim rozdziałem sagi o wielkich robotach z kosmosu. Michael Bay stworzył film, który z miejsca ustawia go jako faworyta do przyszłorocznych „Złotych Malin”. Co się zepsuło w mechanizmie „Transformers”?

Tak naprawdę w piątej odsłonie powracają wszystkie odwieczne bolączki serii. Niektóre typowe dla wszelkich produkcji spod ręki Michaela Baya, czyli nadmiar efektów specjalnych i wybuchów, miałka fabuła, siermiężne dialogi, wyjątkowo czerstwy humor, czy męczący zbyt chaotyczny montaż i ogrom zdjęć kadrowanych pod dziwnym kątem. Inne problemy wynikają z istoty samych Transformerów, bo w końcu ile można wykrzesać z historii o metalowych kosmicznych gigantach toczących walkę o los świata? Czy wokół zabawki firmy Hasbro rzeczywiście można wykreować fabułę, która pozwoli na stworzenie wartościowej epickiej opowieści? Wielu widzów zadawało sobie te pytania coraz częściej przy okazji kolejnych odsłon cyklu, jednak tym razem odpowiedź jest wyraźna i ostateczna – seria dokonała swoich dni i ostatecznie ugrzęzła na mieliźnie, nie ma do zaoferowania nic, nawet najwierniejszym fanom cyklu.

Tak naprawdę wszystkie części opierały się na identycznym schemacie. Ziemi grozi wielkie niebezpieczeństwo, a wszystko powiązane jest z Autobotami, które pod wodzą Optimusa Prime’a starają się uratować planetę. Pośród wielkiej bitwy o losy świata poznajemy naszego ludzkiego protagonistę, który pomaga Transformerom. Dwie godziny wielkiej rozwałki, strzałów, wybuchów, walk robotów, większej ilości wybuchów, bo to Michael Bay. Wszystko podlane sosem mniej lub bardziej drętwego humoru i przyprószone wysilonym wątkiem romansowym między naszym Ziemianinem i jego sympatią. Na koniec podniosła przemowa Prime’a w finale filmu. Widzowie idą do domu zadowoleni, Paramount zarabia miliony dolarów, a Bay podpisuje kontrakt na kolejny film. Do czasu…

Ów schemat sprawdził się nieźle w części pierwszej, którą można było potraktować jako zabawną ciekawostkę. Pierwsza część „Transformers” może nie była najwybitniejszym filmem w dziejach, ale jako zamknięta opowieść dawała lekkostrawną niewymagającą rozrywkę opierającą się na feerii efektów specjalnych, które dekadę temu rzeczywiście mogły robić wrażenie. Kolejne dwie części z Shią LaBeoufem zostały już zmieszane z błotem przez krytyków, jednak obecność starych lubianych bohaterów wciąż pozwalała zyskać sympatię widzów. W czwartej części LaBeoufa zastąpił Mark Wahlberg i wielu poczuło, że to już nie to samo. W „Ostatnim Rycerzu” ponownie udajemy się na szaloną przygodę z Wahlbergiem i Transformerami, ale mimo usilnych starań twórców pakujących do filmu moc atrakcji nie ma w tej historii nic, co zapadłoby nam w pamięć.

Już pierwsza sekwencja wywołuje konsternację i każe nam się zastanowić, o co tu w ogóle chodzi. Twórcy postanowili połączyć opowieść o Transformerach z… legendą o Królu Arturze, toteż na początku filmu widzimy wielką bitwę w średniowiecznej Anglii, Lancelota, czarodzieja Merlina i innych legendarnych herosów. Potem gdy przeniesiemy się do teraźniejszości, usłyszymy o magicznych włóczniach, tajemnych talizmanach, poznamy seksowną panią profesor z Oxfordu, czy Anthony’ego Hopkinsa dorabiającego sobie do emerytury dzięki roli w tym filmie. Pośrodku wszystkiego biega Mark Wahlberg, biegają tabuny Autobotów i innych mechanicznych gigantów, często siląc się na humor wywołujący co najwyżej ledwo zauważalny chichot. Przede wszystkim jednak przez bite dwie i pół godziny obserwujemy festiwal eksplozji, ucieczek i bitew, w których ołów leje się gęsto, a zgrzyt metalu nieustannie atakuje nasze uszy.

I to właściwie tyle. Transformery, kosmiczne katastrofy, wojsko i średniowieczne spiski. Wszystko szyte grubymi nićmi, którymi twórcy usilnie starają się spiąć wyjątkowo niespójną fabułę. Tej nie ratują również postaci, które z założenia miały być zabawne i sympatyczne, ale są nudne i irytujące. Wahlberg jako główny bohater jest tu jeszcze bardziej nijaki, niż w części czwartej, Laura Haddock nie ustępuje mu pola, zaś widząc Hopkinsa, nie raz zastanowimy się, jak wielki kredyt miał do spłacenia, że zdecydował się na angaż w tym filmie. Powiązania między bohaterami wyglądają bardzo sztucznie, że wspomnimy jedynie brak jakiejkolwiek chemii między Wahlbergiem i Haddock, czy nieudolną próbę stworzenia wątku relacji ojciec-córka między głównym protagonistą, a małą dziewczynką, którą spotyka na swej drodze.

Tym samym narracja ma za zadanie jedynie prowadzić nas od jednej sceny akcji do kolejnej. Te wyglądają raz lepiej, raz gorzej, choć nie ma się co oszukiwać – w dzisiejszych czasach same ładnie wykonane Transformery nie wystarczą, by zainteresować widza, gdy fabuła to wielka pokraczna nuda. Chciałoby się powiedzieć, że „Ostatni Rycerz” to propozycja wyłącznie dla największych fanów serii, ale i to nie jest prawdą. Wielu miłośników cyklu będzie zawiedzionych, bo z dawnego klimatu zostało tu niewiele. Nawet Optimusa Prime’a nie ma tu zbyt wiele, a gdy już się pojawia, również nie wywołuje emocji swoimi przemowami, czy bohaterstwem. Bo w końcu ile można? Ile można ciągnąć tę opowieść?

„Transformers: Ostatni Rycerz” po wyjątkowo fatalnym otwarciu w Stanach jak na razie zasłużył sobie na miano największej finansowej klapy roku. Widzowie odwrócili się tym razem od Michaela Baya i zwiastuje to kres kinowych dziejów Autobotów. Był to jednak nieunikniony finał, bo publiczności nie można wiecznie nabierać na toporną fabularnie i wtórną rozwałkę. 

MaciejWozniak
25 czerwca 2017 - 16:01