Notatnik Śmierci od Netflix - Co mogło pójść nie tak? - Staniu - 27 sierpnia 2017

Notatnik Śmierci od Netflix - Co mogło pójść nie tak?

Przyznam szczerze, fanem anime nie jestem i to samo tyczy się mangi. Death Note'a jednak wchłonąłem, przyswoiłem i nie zwróciłem. Co innego z filmem. Nie. Nie tym z 2006 roku. Wczoraj miałem wątpliwą przyjemność obejrzeć nowy Notatnik Śmierci zrealizowany przez Netflix. Czy twórcy poradzili sobie z realizacją tego hitu?

Zacznijmy może od obsady. Rolę Lighta otrzymał Nat Wolff, natomiast na drugim planie możemy zobaczyć Margaret Qualley jak Mia. Nie wiem jak Wam, ale mi te nazwiska niewiele mówią. Nie skreślam jednak nikogo tylko przez to, że nie zdążył jeszcze zabłysnąć na czerwonym dywanie. Oceniam grę aktorską, a ta wypada w tym przypadku blado jak twarz Ryuka. O ile w filmie z 2006 aktorzy choć trochę przypominali pierwowzory, tak tutaj po oryginalnych, ciekawych postaciach nie zostały nawet okruszki. Tajemniczy, przebiegły i przede wszystkim mądry Kira zostaje nam podany jako tchórzliwy, roztrzepany i bezbarwny amerykański chłoptaś. Light został pozbawiony wszystkiego tego, za co lubili go fani serii. Zrobiłem szybkie 10 wdechów i wyruszyłem w dalszą podróż poprzez morze niekończących się pomysłów reżysera.

Nie będę opisywał fabuły filmu, bo ta jest mniej więcej wszystkim zainteresowanym znana. Wolę skupić się na samym przedstawieniu tego obrazu. Po kiepskiej roli pierwszoplanowej zostajemy uderzeni w drugi policzek, bo oto poznajemy Pana L. Bladego, wychudzonego, zamkniętego w sobie detektywa, który stroni od ludzi... A nie, czekajcie, to nie ten film. Otóż tutaj tajemniczy L jest czarnoskórym, wybuchowym, medialnym pseudo-detektywem, którego zachowania przyprawiają o irytację. Serio, skopać tak ciekawą postać jest ciężko. Ekipie jednak się udało. Poczynania L'a są chaotyczne, nielogiczne i niczym nie przypominają zagrań z mangi. Fabuła została spłycona i pozbawiona sensu. Jedynym plusem całego przedstawienia jest Ryuk i to chyba tylko dlatego, że zrobiono go komputerowo. Co do efektów specjalnych, tutaj nie mogę się przyczepić. Są na wysokim poziomie i przebijają ekranizację z 2006. Do tego bóg śmierci mówi głosem Pana Willema Dafoe, co słodzi te gorzką herbatkę chociaż na chwilę. Dosłownie na chwilę, bo Ryuka widzimy zdecydowanie zbyt rzadko. Wrócę jeszcze tylko na chwilkę do Pani Margaret Qualley. Myślicie, że tylko role facetów zostały tak pokarane? Nic z tych rzeczy. Irytacja, ból i cierpienie będzie obecne również podczas oglądania tej postaci.

Podsumowując, nic tu nie jest takie, jakie być powinno. Rozumiem, że ktoś miał pomysł, miało być „inaczej”. Niestety. Inaczej nie zawsze znaczy lepiej. Z gotowego materiału na świetny film zrobiono amerykańską bajeczkę o zabijaniu. Fani oryginału będą wściekli, natomiast ktoś kto Notatnika nie zna, po seansie wzruszy ramionami i szybko zapomni o tym tytule. Ode mnie Death Note od Netflixa dostaje skromne 2/10. Mimo wszystko zapraszam do oglądania i dzielenia się opinią.

Rozwinięcie myśli poniżej dla chętnych:

Staniu
27 sierpnia 2017 - 20:35